12 maj 2017

"Strażnicy Galaktyki 2" - z rodziną wychodzi się dobrze nie tylko na zdjęciach

Pierwsza część Strażników Galaktyki podbiła serca większości widzów. Zrozumiałym więc było, że druga część będzie wyczekiwana z niecierpliwością, ekscytacją oraz lekkim strachem. Wszyscy wiemy, jaką tendencją charakteryzują się sequele kinowych hitów. Czy warto jednak było martwić się o Strażników Galaktyki 2? Moimi zdaniem – zdecydowanie nie było powodu do obaw.


Po przerwie spotykamy strażników na planecie Suwerenów, gdzie podjęli się roboty pilnowania czegoś w rodzaju baterii, bardzo ważnych dla tamtejszego ludu. Dość szybko pojawia się wrogi stwór, z którym muszą walczyć. Podczas starcia nie brakuje humoru, przekomarzania się ze sobą nawzajem, a obrazu dopełnia Baby Groot (Vin Diesel), tańczący do jednej z piosenek z kasety Quilla (Chris Pratt). Misja kończy się sukcesem, drużyna dostaje zapłatę w postaci Nebuli (Karen Gillan), którą chcą oddać władzom Xandaru. Niestety ktoś – Rocket (Bradley Cooper) – kradnie kilka baterii i ściąga na całą grupę gniew Suwerenów, których jest bardzo łatwo urazić, a każda zniewaga grozi śmiercią.

W wyniku tego Milano rozbija się na jednej z pobliskich planet, gdzie Peter w końcu poznaje swojego ojca. Ego (Kurt Russell), wraz z Mantis (Pom Klementieff), na pierwszy rzut oka wydaje się być kochającym ojcem, który poświęcił lata na szukanie swojego syna. Zabiera on Quilla, Gamorę (Zoe Saldana) oraz Draxa (Dave Bautista) na swoją planetę. W międzyczasie Yondu (Michael Rooker) traci zaufanie i oddanie swoich ludzi, co kończy się dla niego tragicznie. Nie ma jednak takich kłopotów, z których nie wyjdą nasi bohaterowie. To jest jednak dopiero początek.


Strażnicy Galaktyki 2 dają nam to, za co pokochaliśmy pierwszy film i to w podwójnej dawce. Mamy tu humor nawet w sytuacjach zagrożenia życia, który często dostarczany jest nam przez małego Groota oraz Draxa. Jest też dużo dobrej muzyki z lat 80.tych, chociaż przyznam, że nadal bardziej podoba mi się Awesome Mix Vol. 1. Postacie dostają czas ekranowy na rozwój swoich wątków, za co należy się plus Jamesowi Gunnowi, który odpowiada nie tylko za reżyserię ale i scenariusz. Po zwiastunach przygotowywałam się na to, że to Drax skradnie cały film, jak to było z Grootem przy pierwszej części. Okazało się jednak, że nie wystarczy pozbawić postaci filtru mózg-usta. Mały Groot jest uroczy i kochany, ale to Yondu moim zdaniem został przedstawiony w taki sposób, że śmiało można stwierdzić, że film należał do niego. Nie zabrakło również zwrotów akcji i scen wyciskających z widzów łzy.

Produkcji nie brak również kolorów, którym sama osobiście zachwycałam się w pierwszej części. Pomimo tego, że akcja dzieje się w ciemnym i mrocznym kosmosie, każde miejsce mieni się od kolorów. Planeta Suwerenów oślepia nas złotem, planeta Ego jest pełna zieleni oraz pustyń, których barwa z pomarańczu wpada w czerwień. Dzięki temu czarny kosmos nabiera barw i to dzięki tym barwom film ten wyróżnia się na tle innych produkcji tego typu.


Gunn zdołał zachować równowagę w opowiadaniu wszystkich historii, które w końcu się ze sobą łączą. Dzięki temu mamy lepszy wgląd w to, jak dokładnie wygląda działalność Ravagers, którzy jak się okazuje mają swój kodeks. Rola Sylvestra Stallone nie jest aż tak duża, ale jak już reżyser filmu zapowiadał, nie jest trudno wywnioskować, iż jeszcze zobaczymy Stakara i liderów innych grup przemytników. Tu wspomnę tylko, że wśród podwładnych Yondu można zobaczyć znajome twarze: Tommy’ego Flannagana znanego szerszej publiczności jako Chibs z Synów Anarchii oraz lidera zespołu Mindless Self Indulgence, Jimmy’ego Urine, którzy są dobrymi znajomymi Gunna.

Jeśli mogłabym się do czegoś przyczepić to do tego, że cała akcja nie wydawała się być aż tak spójna jak w pierwszym filmie. Czegoś mi brakowało, kiedy przeskakiwano z jednego wątku na drugi. Do tego, mimo podwójnej dawki akcji, nie bawiłam się na sequelu aż tak dobrze, jak na pierwszej odsłonie przygód Quilla i zespołu. Trzeba jednak przyznać, że zrobić dobry sequel jest naprawdę trudno. Mały plus daję również za muzykę, bo jak już wspominałam, soundtrack z 2014 roku był według mnie zdecydowanie lepszy.


Na Strażnikach Galaktyki 2 fani pierwszego filmu powinni bawić się wyśmienicie. Produkcji nie brakuje niczego, może poza odrobiną magii z pierwszej odsłony. Jest to jednak godna kontynuacja, przy której Gunn dał z siebie wszystko, a w tego człowieka pokładam wiarę większą niż w resztę reżyserów MCU razem wziętych. Nie pozostaje mi nic innego jak zacytować tekst jednej z piosenek na Awesome Mix Vol. 2 na sam koniec:

W czasach niedoli, pamiętajcie
Jesteśmy Groot

Recenzja ukazała się na Panteon.pl

6 maj 2017

Medyczne noir - Chance, sezon 1, recenzja

Hugh Laurie chyba najbardziej znany jest z postaci sarkastycznego, piekielnie inteligentnego, ale uzależnionego od Vicodinu doktora, Gregory'ego House'a. Co byście w takim razie powiedzieli na wystąpienie aktora w roli lekarza, którego nazwisko ponownie tworzy tytuł serii? Jeśli spodziewacie się odgrzewanego kotleta po stacji Fox - wyrzućcie tę myśl z głowy.


Po rozstaniu się z Princeton-Plainsboro, Laurie oderwał się od medycznych ról, ale w ubiegłym roku na ekranach pojawił się jako neuropsychiatra, Eldon Chance. Nie leczy pacjentów - ocenia ich stan i odsyła do odpowiedniego kolegi po fachu. Diagnozy nagrywa na dyktafon chłodnym i rzeczowym tonem, jakby mówił nie o ludziach, a produktach. Scenarzyści wykorzystali opisy chorób, niejednokrotnie obrazując historię danego pacjenta, czasami nad wyraz szczegółowo.

Poza tym Chance to gość w kwiecie wieku. Spokojny, sympatyczny, miły, w końcu takie wrażenie winien sprawiać lekarz. Prywatne życie nie układa się szczególnie dobrze. Jest w trakcie rozwodu, zielonych w kieszeni też jakoś nie za dużo, a nastoletnia córka... cóż, jest nastoletnią pociechą sprawiającą trochę problemów wychowawczych.


Jednak prawdziwe kłopoty stają na drodze specjalisty, gdy w gabinecie pojawia się blond-włosa Jaclyn Blackstone (Gretchen Mol). Przypadłością kobiety jest druga osobowość, Jackie, która przejmuje kontrolę; momenty, gdy ta jaźń rozdaje karty są dla bohaterki nieuchwytne. Jaclyn nie pamięta, co wtedy robiła, ale wie, że alter ego ciągnie ją z powrotem do męża, którym okazuje się być detektyw, Raymond (Paul Adelestein). Jak to w serialach bywa, Raymond jest złym i okropnym małżonkiem, znęcającym się nad żoną. Ba, gliniarzem też nie jest dobrym, choć przysłużył się społeczeństwu zamykając za kratkami tych 'złych'.


Ci, którzy lubują się w klimacie noir i czarnych kryminałach, mogli już wyniuchać, że blondynka stała się femme fatale doktorka. No i - oczywiście - Eldon zamienia się w rycerza, który gotów jest poświęcić wiele, by pomóc kobiecie w opresji. Plus - oczywiście - zakochuje się w niej, co samo w sobie łamie zasadę nie spoufalania się z pacjentami. Nieładnie panie Chance, nieładnie. Z drugiej strony nie jest to pierwsza sytuacja przekroczenia tej granicy, o czym informuje jego przyjaciółka (?), Susanne Silver (Lisa Gay Hamilton) mówiąc: Jeden raz to błąd, dwa razy - to decyzja


Jest jeszcze weteran wojenny (a może nie?), D (Ethan Suplee), który pomaga w rozwikłaniu całej zagwostki. Sprawia jednocześnie, że neuropsychiatra posuwa się do czynów, o których wcześniej nawet nie myślał. Między obydwoma panami wytwarza się specyficzna więź, a całość produkcji nabiera nieco skrzydeł, wioząc nas po fabularnych zakrętach. 

D, pomimo aparycji, chłodnego sposobu w jaki mówi o przemocy czy środkach uświęcających cel, od razu daje się polubić. Dzięki niemu pojawiło się kilka, może nie śmiesznych, ale humorystycznych momentów, co przełamało ciężkość, jaką niesie ze sobą serial.


Stacji Hulu po części udało się tchnąć odrobinkę świeżości w styl noir, zamieniając detektywa na lekarza. Ogromnym plusem jest klimat; odcinki rzeczywiście pachną thrillerem. Ciemno, niepokojąco, mrocznie, ale... mało krwawo. Brutalności w scenach zbytnio nie uświadczymy, ale gdy coś się pojawia, wali w odbiorę z podwojoną siłą. Nie ma się co dziwić, palce w produkcji maczał reżyser nominowanego do Oscara filmu Pokój, Lenny Abrahamson.



Mocno wkurzył mnie niewykorzystany potencjał Jaclyn. Żadnemu ze scenarzystów najwyraźniej nie wpadło do głowy, że wątek rozdwojenia jaźni mógłby wynieść całość na piedestał. Przez wszystkie odcinki przeszłość tej kobiety jest niejasna, a nasza niewiedza pogłębia ciekawość. Niby fajnie, w końcu dowiadujemy się o dawnych występkach Jaclyn, szkoda tylko, że po fajerwerkach, co dość marnie wpływa na odbiór.

Postać Raymonda też nie została specjalnie wyeksploatowana. Ciągle mówiono, że dużo może i jest groźny, i na tych słowach się skończyło. Nie zostało dosadnie pokazane, co ten człowiek właściwie może. Sam główny bohater bywa naiwny, a jako neuropsychiatra powinien mieć trochę oleju w głowie i co nieco znać się na mechanikach człowieczego umysłu.


Gdyby zebrać to wszystko w całość, można dojść do wniosku, że dziesięć odcinków to za dużo na historię, w której wątki poboczne nie są dobrze pokazane, nie wspominając o ich rozwinięciu. Po usunięciu zbędnych scen, serial zostałby skondensowany w kilka rozdziałów, gdzie akcja toczyłaby się szybciej i bardziej wciągałaby widza.


Stacja Hulu zamówiła od razu dwa sezony serialu. Czy słusznie? Nie wiem. Widzę potencjał drzemiący w opowieści, ale to twórcy muszą zadbać, by Hugh Laurie nie był przez nich duszony, nie miał związanych rąk nie do końca dopracowanym scenariuszem. Niestety nie wszystkim może wystarczyć ładna buzia pani Mol, czy charyzma głównego bohatera, by dotrwać do ostatniego odcinka. 

Osobiście trzymam kciuki, by kolejna odsłona była lepsza. Nie skreślam produkcji i sądzę, że doktor Eldon Chance zasłużył na kredyt zaufania i - nomen omen - drugą szansę.