Jakub Ćwiek
już od kilku lat jest jednym z moich ulubionych polskich pisarzy. Ma nie tylko
genialne pomysły, ale i ich wykonanie nigdy nie przestaje wzbudzać we mnie
podziwu – czy czytam kolejną nowość, czy tylko odświeżam sobie poprzednie
pozycje. Na każdą premierę jego nowych książek czekam zawsze z tą samą „dziką” niecierpliwością;
w moim przypadku można to porównać z wyczekiwaniem na kolejne części Harry’ego Pottera w czasach nastoletnich.
Nie inaczej było z Grimm City: Wilk!. Książkę
nabyłam na tegorocznym Pyrkonie,
gdzie była ona dostępna przedpremierowo, jeśli mnie pamięć nie myli. Jednak
dopiero po ukończeniu roku akademickiego mogłam do niej zasiąść bez wyrzutów
sumienia (licencjat niby nie zając, a jednak mało brakowało, a by mi uciekł).
Przygodę
w Grimm City zaczynamy od małego wprowadzenia w sytuację miasta, które zostało
zbudowane na ciele olbrzyma. Kilka ataków na taksówki, gdzie ginęli pasażerowie
– cele ataków – oraz taksówkarze – niewygodni świadkowie. Potem poznajemy
postać, która odegra bardzo dużą rolę w opowiadanej historii, a wszystko za
sprawą jednego dnia, kiedy to najzwyczajniej w świecie zastępował w pracy
swojego przyjaciela i zarazem współlokatora. Zostaje on wplątany w morderstwo
oficera policji, wysłannicy jednego z bossów rządzących światkiem przestępczym
miasta próbują go dorwać, a wszystko to przez jeden z kursów, kiedy to wiózł ze
sobą... Czerwonego Kapturka. Potem martwych ciał jest już tylko więcej, jednak Alfie Moore zyskuje dobrze przygotowanych
kompanów.
Trzeba
przyznać, że Ćwiek odwalił kawał niesamowicie dobrej roboty, budując świat,
który bazuje na dobrze znanych nam baśniach i chyba nie trzeba wspominać,
czyjego autorstwa są te baśnie. Niektóre mają w książce udział większy, inne
mniejszy; reprezentowane są przez małe easter
eggi. Sam pomysł uważam za jeden z kategorii genialnych, ponieważ nawet
jeśli mamy na rynku całkiem sporą ilość najróżniejszych interpretacji baśni,
wersja Ćwieka jest czymś świeżym.
Jedna
z głównych postaci książki, Alfie, jest ofiarą całego zamieszania. Jest on
muzykiem, grającym od czasu do czasu w lokalach. Udziela również lekcji gry na
pianinie, bo nawet w Grimm City sytuacja artystów nie różni się zbytnio od tej
w naszym świecie. Pomocną dłoń w trudnej sytuacji wyciąga do niego Agent McShane z NS (Szlachetna Posługa, a inaczej Noble Service), stary znajomy z dawnych
lat. Później dołącza do nich inspektor
Evans. Razem z McShanem byli kiedyś partnerami, co tylko dodaje humoru i
sprawia, że czytelnik jest ich postaciami bardziej zainteresowany.
Oczywiście
w opowieści jest sporo postaci pobocznych, jak bogacz Dragosavalij, jego lokaj Mortimer
Shreck czy dziennikarka Palla Di
Neve. Postaci te wnoszą całkiem sporo do całej historii; autor wykorzystuje
ich również, aby wprowadzić nowe wątki, które tylko zachęcają nas do czekanie
na kolejne części.
Nie
można nie wspomnieć o samym mieście. Zbudowane na cielsku olbrzyma nie należy
do najpiękniejszych miejsc w świecie wykreowanym przez autora. W metropolii
wydobywa się ropę płynącą w żyłach olbrzyma, która do tego jest pompowana przez
serce stworzenia. O powstaniu miasta krąży legenda; olbrzym niosący zniszczenie
i śmierć został pokonany przez pięciu śmiałków. Nazwa miasta pochodzi od
pierwszych liter ich imion. Trzeba dodać, że śmiałkowie ci dotarli do olbrzyma
dzięki magicznej fasoli; po zasadzeniu jej ta urosła aż do nieba, gdzie piątka
śmiałków dorwała potwora, a jego ciało spadło na ziemię. Brzmi znajomo?
Najbardziej
jednak zaimponowała mi nie tylko akcja książki, ale religia w niej
przedstawiona. Nie mogę się nadal nadziwić, jak dobrze to wyszło i jak
pomysłowo zostało to przedstawione. Mamy bowiem religię, której bogiem jest Bajarz. Wyznanie to ma kilka odłamów –
jeden z nich mówi o tym, że tok życia wszystkich ludzi składa się na jedną
wielką powieść; mało tego, że wszyscy postępują według określonych już
schematów. Inny odłam uważa z kolei, że owszem, wszyscy jesteśmy częścią jednej
powieści, ale to my decydujemy o treści zawartych w niej opowiadań. Jeszcze
inny odłam zakłada, że każde życie to jedna powieść, a wszystkie z nich
składają się na ogromną bibliotekę. Kapłani pierwszego odłamu nazywają się legendytami, za drugi odłam odpowiadają
bajanie, a za trzeci epizodyści. Oprócz tego, w książce
wykreowane zostały plemiona, a jedno z nich – Shorouki – odegra niemałą rolę w wydarzeniach składających się na
akcję książki.
Nie
muszę raczej pisać, że Grimm City: Wilk!
przypadło mi do gustu ogromnie. Cały ten świat, jego złożoność i małe, czasem
ledwo zauważalne elementy... Cóż, muszę przyznać Jakubowi Ćwiekowi rację;
dobrze, że notatki o tej książce przeleżały tyle czasu i czekały na swoją porę;
kto wie, czy książka ta byłaby tak dobra, jeśli zostałaby napisana dziesięć lat
temu. Nie można również zaprzeczyć, iż jest to niemalże znakomite rozpoczęcie
kolejnej serii. Pozostaje mi tylko napisać: czekam na więcej!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz