31 paź 2017

Nie jesteśmy głupi. - "Stranger Things", sezon 2 (2017)

Stało się. Koniec października nadszedł a wraz z nim coś, na co wszyscy czekali. I nie, nie chodzi o Halloween (chociaż na to też czekali). Will, Mike, Lucas, Dustin, Jedenastka, Hoper, Joyce, Jonathan, Nancy i Steve powrócili do nas wraz z miasteczkiem Hawkins w stanie Indiana. Dołączyło do nich kilka nowych osób, a nawet i „psów”. Mamy to, moi drodzy. Drugi sezon Stranger Things.


Młody Will Byers (Noah Schnapp) zmaga się z przejściami sprzed roku; wizyta po Drugiej Stronie wpłynęła nie tylko na jego psychikę. Pomagają mu w tym jego matka Joyce (Winona Ryder), brat Jonathan (Charlie Heaton), komisarz Jim Hopper (David Harbour) oraz jego przyjaciele: Mike (Finn Wolfhard), Dustin (Gaten Matarazzo) i Lucas (Caleb McLaughlin). Od początku wiemy jednak, że walka Willa nie będzie fair, szczególnie kiedy w grę wchodzi życie nie tylko jego, ale wszystkim mieszkańców Hawkins. Potwór z ciemności nie daje o sobie nigdy zapomnieć.


Młody Noah poradził sobie z rolą opętanego Willa tak dobrze, iż wróżę mu naprawdę owocną karierę. Ten chłopak ma niesamowity talent, tak samo jak reszta młodziaków z jego drużyny. Dzieciaki są tak utalentowane, tak wiarygodne na ekranie, że nie sposób się w ich postaciach nie zakochać ponownie. Moje serce jeszcze bardziej podbił Dustin. Niestety musi je dzielić z Jedenastką i Hopperem, których relacja wywoływała u mnie zaciśniętą klatkę piersiową i łzy. Ten sezon zdecydowanie należał jednak do Noah i jego kreacji Willa.

Słabym punktem Stranger Things jest wątek Jedenastki (Millie Bobby Brown) i Kali aka Ósemki (Linnea Berthelsen). Nie oznacza to jednak, że sam temat jest zły, czy nudny. Wiadomo było od samego początku, że Elka nie była jedyną „pacjentką” laboratorium, więc nie dziwi też, że motyw ten został rozwinięty w nowym sezonie. Czegoś tu jednak brakowało, czegoś intrygującego. Można to również odnieść do całego sezonu; nie ma już tego dreszczyku ekscytacji, bo wiemy przeciw komu bohaterowie walczą, pozostaje nam tylko odkrywać kolejne karty i ruchy w rozgrywce. Dla mnie to jednak naturalna kolej rzeczy przy kontynuacji takich seriali i nie ujmuje nic a nic opowiadanej historii.


Nie do końca też rozumiem wprowadzenie wątku Mad Max (Sadie Sink) i jej relacji z bratem Billym (Dacre Montgomery). Co to wnosi do akcji drugiego sezonu? Nie licząc małego konfliktu pomiędzy Lucasem a Dustinem z powodu nowo poznanej dziewczyny czy rywalizacji Steve’a (Joe Keery) z nowym chłopakiem, wątek nowej rodziny w Hawkins na ten moment nic potrzebnego nie wnosi. Ba, o ile obecność Max można jeszcze jakoś podpiąć pod akcję całego sezonu, tak Billy po prostu nie ma żadnej roli. Oprócz bycia agresywnym dupkiem, co dalej nic nie wnosi do fabuły. O co z nim chodzi?


Muzyka, którą słyszymy w tle całego sezonu ponownie nie zawiodła. Jeśli nie znasz chociaż połowy kawałków użytych w drugim sezonie Stranger Things, jeśli nie słyszałeś/aś ich chociaż raz to naprawdę masz sporo do nadrobienia. Metallica, The Police, ponownie The Clash, The Runaways, Billy Holiday, Duran Duran… Wszystko, co było najlepsze w muzyce lat 80.-tych. Dajcie mi tego więcej. Do tego czołówka, która dalej wywołuje u mnie dreszcze, tak samo jak i ponownie skomponowana przez Kyle’a Dixona ścieżka dźwiękowa.

Pozostaje mi jedynie dodać, że efekty specjalne są tak samo dobre, jak w pierwszym sezonie. Tunele pod Hawkins, które musiały zostać zbudowane w studiu były naprawdę realistyczne, a demo-pies na samym końcu został naprawdę dobrze odwzorowany względem komputerowego pierwowzoru. Do tego aspektu serii nie mam żadnych zastrzeżeń.


Jeśli jeszcze nie widzieliście Stranger Things i planujecie połknąć po jednym sezonie w jedną noc/dzień, mam dla Was jedną radę – nie spieszcie się. Ten serial jest tak dobry, że najlepiej jest cieszyć się nim powoli, bo jak się skończy, będziecie chcieli więcej. Dla mnie ten sezon to jest mocne 8/10, z filmwebowym serduszkiem.

          
Na sam koniec, jeśli tak samo kochacie muzykę, co ja, a chcecie więcej czegoś w klimacie z drugiego sezonu Stranger Things, Spotify przygotował generator playlisty, bazujący na Waszych spotifajowych zasobach. Mi się trafiła playlista Willa i nie narzekam.

29 paź 2017

Asgardu już nie ma. - "Thor: Ragnarok" (2017)

Kiedy świat obiegła wiadomość, że Taika Waititi będzie reżyserem trzeciego Thora, aż podskoczyłam z radości. Po chwili jednak pomyślałam, że komediowy klimat, w którym specjalizuje się Waititi może nie być odpowiedni dla filmu, szczególnie, że Thor: Ragnarok  opowiada przecież o destrukcji Asgardu. Moje obawy ciągnęły się za mną aż do premiery i seansu w kinie. Czy miałam rację? Po części, tak, niestety. Jednak minus za humor został zniwelowany czymś innym.


Zostawiasz swój świat pod opieką króla, twojego ojca. Wyruszasz na poszukiwania świecących kamyczków – Kamieni Nieskończoności – i przy okazji podszkalasz swoje ruchy w walce (całkiem nieźle podszkalasz). Jednocześnie widzisz jak w dziewięciu krainach podlegających twojemu ojcu rośnie chaos, a w cieniu powstają rebelie. Kiedy wracasz do domu okazuje się, że twojego taty nie ma, a na tronie siedzi… twój brat. Co robisz w takiej sytuacji? Jesteś Thorem, masz Mjolnir. Straszysz braciszka, a potem wyruszacie na poszukiwania rodziciela podczas gdy Ragnarok i Hela się zbliżają. No raczej.

Thor: Ragnarok to trzeci już film o przygodach Thora (Chris Hemsworth) i o tym, jaki to jego brat Loki (Tom Hiddleston) jest zdradziecki, ale z dobrym serduszkiem. Marvel zgotował nam kolejne widowisko wizualnie zapierające dech w piersiach. Efekty specjalne naprawdę robią wrażenie, wliczając w to komputerowo wygenerowane sceny walki. Hela (Cate Blanchett) pokonująca całą Asgardzką armię wywołała u mnie… coś, czego nie mogę zdradzić w takim tekście. Sam Hulk, przy którym pomagał Ruffalo z motion capture, jest chyba jak na razie najlepszym przedstawieniem postaci. Wizualnie bardzo dobry, a do tego dodajmy fakt, że w końcu mówi – to daje nam kolejną ciekawą postać w filmie.


Okazało się również, że Hemsworth ma dryg do komedii, czego przedsmak dostaliśmy jeszcze przed filmem w krótkich filmach typu mockumentary. Hiddleston ponownie pokazał, że był idealnym wyborem do roli Boga Psot; teraz mam do niego jeszcze większy sentyment. Na chwałę zasługują Cate Blanchett i Tessa Thompson, czyli Hela i Walkiria. Ta pierwsza pokazała niezwykłą klasę; to jak się poruszała, sposób w jaki mówiła, jej uśmieszki, a nawet sam wzrok pokazywały, jaką bezwzględną i rządną krwi wariatką jest Bogini Śmierci. W tym samym czasie chociaż przez chwilę współczuliśmy jej losowi (przynajmniej ja).

Walkiria to damska wersja bohatera-pijaka. Po tragicznych wydarzeniach podczas próby uwięzienia Heli ląduje ona na Sakaarze, gdzie albo walczysz, albo pracujesz dla Grandmastera (Jeff Goldblum). Wielka i legendarna Walkiria wpada w alkoholizm i zaczyna być bierna na wszystko. Znaczy prawie wszystko, bo zniszczenie Asgardu nie jest obojętne dla jego, nawet byłych, mieszkańców. Dodajcie do tej postaci dużo sarkazmu, śmiałą bezczelność oraz jeszcze więcej alkoholu i macie ją. Ach, i pewnie po seansie tego nie wiecie, ale Walkiria jest biseksualistką według Thompson. Szkoda, że w filmie tego nie pokazali, bo po co.


Humor, którego nie zabraknie przez cały seans, i który jest znakiem firmowym pana Waititi miejscami pozostawiał po sobie zażenowanie. Nie wszystkie żarty i puenty przynosiły salwę śmiechu. Na samym początku tego śmieszkowania jest najwięcej, potem dominują raczej nieudane próby rozbawienia widza. Jestem zawiedziona, bo przez około połowę filmu było raczej nieśmiesznie; jakby scenarzyści nie mieli weny do aż tylu żartów. Chociaż Hemsworth naprawdę próbował, tak samo jak i Taika, który pojawił się w filmie pod postacią Korga (Taika pokazuje się na ekranie w każdym swoim filmie).

Thor: Ragnarok ratuje również muzyka. Bezbłędne użycie Immigrant Song Led Zeppelin wywoływało u mnie zachwyt i ciarki za każdym razem. Akompaniament w tle autorstwa Marka Mothersbaugha sprawdza się całkiem dobrze. Utrzymany w klimacie lat 80.-tych i pochodzących z tej dekady konsolówek o dziwo pasuje do klimatu filmu. W odpowiednich momentach kompozycje nadają scenom powagi, co było potrzebne przy takim a nie innymi motywie przewodnim filmu (Tak, chodzi mi o Ragnarok. Nie zapominajcie o tym).


Jeśli koniecznie zostałabym zmuszona do wydania temu filmowi konkretnej oceny, dałabym mu 7/10. Bez filmwebowego serduszka. Marvel musi przyswoić fakt, że śmiech i żarty nie były głównymi determinantami ich sukcesu. Strażnicy Galaktyki nam od tym względem zdecydowanie wystarczą. Po tylu latach tego samego typu humoru i śmieszków nawet w poważnych scenach mamy prawo być tym znudzeni, a pech chciał, że mnie znudziło właśnie na Thorze. Pomimo tego, ta ekranizacja trzyma całkiem przyzwoity poziom. Nie jest najlepszym filmem MCU, ale chyba nikogo nie zaskoczy stwierdzenie, że z całej trylogii o Thorze, ten film jest (o dziwo) najlepszy.

13 paź 2017

Bardziej ludzcy niż ludzie. "Blade Runner 2049" (2017)

Bardziej ludzcy niż ludzie. To jedna z kwestii wypowiedzianych w pierwszym z trzech shortów, które pokazują nam, co działo się w świecie Blade Runnera między filmami pierwszym i drugim. To samo zdanie pojawia się również w Blade Runnerze 2049, który przenosi nas z powrotem w świat wykreowany przez Ridleya Scotta i Hamptona Fanchera oraz Davida Webba Peoplesa w 1982 roku. Film Denisa Villeneuve i Fanchera /Michaela Greena jest zdecydowanie lepszy od oryginału. I nie, nie chodzi mi o efekty specjalne.


Rok 2049. Replikanci wrócili do łask po buncie i Zaćmieniu, przez które ludność ziemska żyła w skrajnym ubóstwie. Jednym z nich jest oficer KD9-3.7, K (Ryan Gosling). Jest on tytułowym blade runnerem – łowcą androidów. Jego zadaniem jest likwidacja starych modeli, które zdołały się ukryć podczas Zaćmienia. K dostał zlecenie na Mortona Sappera (Dave Batista) i wtedy odkrywa tajemnicę, która zagraża ludzkości i jego rodzajowi. Śledztwo doprowadza go do nikogo innego, jak Deckarda (Harrison Ford) i wtedy K musi sobie odpowiedzieć na pytanie, czy ta tajemnica warta jest jego życie?


Myślę, że na samym początku trzeba napisać jedno – Blade Runner 2049 można spokojnie obejrzeć i zrozumieć bez znajomości pierwszego filmu. Oczywiście, ominą nas wtedy nawiązania do oryginału, jak np. test mający na celu rozpoznanie, czy replikant nie nabiera ludzkich emocji (następca testu Voighta-Kampffa) czy Gaff (kolega Deckarda z pracy) bawiący się w origami. Możecie też nie zrozumieć sceny z pszczołami, ale ona sama dużo do fabuły nie wnosi. Jeśli nie widzieliście jedynki, spokojnie możecie wybrać się do kina z błogą niewiedzą. Ale wiecie, fun z szukania easter eggów to jeden z lepszych funów.

Największe wrażenie w filmie zrobiło na mnie przedstawienie świata. Mroczna, nieprzyjazna, bez śladu roślinności Ziemia. Tak wygląda świat wykreowany w pierwszej części. W Blade Runnerze 2049 wygląda on jednak równie pięknie, co przerażająco. Bardzo mocne, acz lekko przytłoczone kolory, nie tylko reklamowych hologramów na ulicach Los Angeles, sprawiały, że wpatrywałam się w obraz jak zaczarowana. Piękno, bo inne określenie nie przychodzi mi do głowy, dobrane palet ykolorów zapierały mi momentami dech w piersiach. Główną rolę zagrał tu kontrast pomiędzy kolorami ciepłymi a zimnymi i zabieg ten zadziałał znakomicie.


Gra aktorska stoi na bardzo wysokim poziomie. Gosling dał bardzo dobry popis swoich zdolności. Stoicki i wyprany z niemal wszystkich uczuć K przechodzi zgrabnie w postać sfrustrowaną, przerażoną, wściekłą, zdeterminowaną, a w końcu radosną. Symbolika jego ostatniej sceny bardzo mocno wybija się na tle reszty. Z kolei Jared Leto i jego Niander Wallace upewnił mnie w przekonaniu, że nadaje się on do ról uduchowionych socjopatów.

Na uznanie zasługują jednak przede wszystkim dwie kobiety Ana de Armas (Joi) oraz Sylvia Hoeks (Luv). Obie grają istoty perfekcyjne – Joi to hologram dla samotników, a Luv jest replikantką i to nie byle jaką, bo asystentką samego Wallace’a. Dwie przepiękne kobiety; de Armas doskonale zagrała hologram, który zakochuje się ze wzajemnością w replikancie, pokazując przy tym jak bardziej ludzkie mogą okazać się stwory spod ludzkiej ręki. Hoeks z kolei jest bezwzględna, przekonana o swojej wyższości nad ludźmi i zdeterminowana zadowolić swojego stwórcę.


Nie mogę nie wspomnieć o soundtracku, a ten jest wyjątkowo niesamowity. Został stworzony przez Hansa Zimmera i Benjamina Wallfischa. Wiem, co sobie pomyślicie, „o nie, Zimmer, znowu będzie to samo, co zwykle”, ale tak wcale nie jest. Niemal do samego końca czuć w muzyce ducha Vangelisa, autora soundtracku z pierwszego Łowcy Androidów. Dopiero na sam koniec słychać charakterystyczne dla Zimmera  bębny. Magia lekko psychodelicznych dźwięków Vangelisa została zachowana i to jest jeden z wielu naprawdę sporych plusów tego filmu.


Znajdą się pewnie tacy, którym się ten film nie spodoba, ale mają oni do tego święte prawo. Z mojej strony mogę Wam napisać tyle: nie jestem wielką fanką Łowcy Androidów, a do kina poszłam z czystej ciekawości. Jestem zachwycona tym, co pokazał nam Villeneuve, i chodzi mi tu nie tylko o stronę wizualną. Wielki szacunek dla scenarzystów, Fanchera i Greena, za napisanie tak wspaniałej kontynuacji. Pomimo braku sukcesu kasowego, Blade Runner 2049 jest dla mnie mocnym kandydatem do filmu roku oraz najlepszego sequela ostatnich lat.

5 paź 2017

Białooki, maskowy, cesarski, białobrewy. "Atypowy", sezon 1 (2017)

Niepełnosprawność w jakiejkolwiek postaci to temat trudny, szczególnie jeśli przychodzi do przedstawiania go w mediach. Nie dziwi więc, że mało kto decyduje się na tworzenie postaci z niepełnosprawnością, choć w ostatnich latach powoli się to zmienia. Piszę o tym, bo bohater ostatniego widzianego przeze mnie serialu jest autystyczny. Sam, główny bohater w serii Atypowy pokazuje, że każdy człowiek ma prawo do szczęścia i miłości, a choroba to tylko jedna przeszkoda więcej.



Sam Gardner (Keir Gilchrist) został zdiagnozowany dosyć szybko. Wraz z pomocą terapeutów oraz matki i siostry radzi sobie gorzej lub lepiej w zależności od dnia. Przede wszystkim, chodzi normalnie do szkoły, pracuje w sklepie z elektroniką, ma tam kumpla, a jego największą przyjaciółką jest… terapeutka Julia (Amy Okuda). Życie Gardnerów zaczyna się komplikować, kiedy osiemnastoletni Sam decyduje, że już czas zacząć randkować i znaleźć sobie dziewczynę. Nikt nie pomyślał jednak, że tak wiele rzeczy może pójść nie tak przez, jakby nie patrzeć, dosyć normalną zmianę w świecie nastolatka.


Matka Sama, Elsa (Jennifer Jason-Leigh), poświęciła bardzo dużo, aby jej syn czuł się jak najbardziej komfortowo każdego dnia. Wypracowana rutyna daje jej poczucie, że wszystko jest okay. Ojciec Doug (Michael Rapaport) nie może nawiązać kontaktu z synem, ukrywa przed znajomymi, że ma chore dziecko. Młodsza siostra Casey (Brigette Lundy-Paine) jest za to oparciem dla brata (przede wszystkim w szkole), ale to nie przeszkadza jej w rozwijaniu swojej sportowej kariery.

Kiedy Sam oznajmia rodzinie, że chce sobie znaleźć dziewczynę, rutyna w której Gardnerowie funkcjonowali tyle lat powoli zaczyna się kruszyć. Doug znajduje wspólny temat z synem, przez co Elsa ma więcej czasu dla siebie; czasu, z którym nie wie, co zrobić. Casey również zaczyna randkować, jednak nigdy nie przestaje myśleć o swoim bracie. Problemy sercowe Sama zaczynają się, kiedy – słuchając rad wszystkich wokół – uświadamia sobie, że kocha Julię, swoją terapeutkę. Z tego może wyniknąć tylko (mała) katastrofa, która wpłynie nie tylko na Sama i Julię, czy jego rodzinę.


Serial jest (a)typowym coming of age story, gdzie główny bohater jest troszkę inny niż reszta. Stopień autyzmu u Sama polega na tym, że woli on unikać kontaktów z innymi, ma wyznaczone rytuały, przestrzega ustalonego przez siebie samego harmonogramu. Jest w stanie jednak zmienić co nieco w swoim życiu dla dziewczyny, nawet tej, która ma pomóc  mu podszkolić się dla Julii. Podoba mi się przełamywanie tabu, które panują w społeczeństwie. Serial pokazuje również, że autyzm to nie jest coś, co rujnuje doszczętnie całe życie.

Postać Paige (Jenna Boyd), wyżej już wspomnianej dziewczyny „szkoleniowej”, również zasłużyła na uwagę. Stara się ona dowiedzieć jak najwięcej o chorobie Sama, walczy o to, aby mógł on pójść z nią na zimowy bal bez wpadania w panikę z powodu hałasu i migających świateł. Pewnie, popełnia błędy, ale wyciąga z nich wnioski. Podobnie Sam, który w końcu nie potrzebuje Elsy na każdym kroku.


Atypowy to serial dla każdego, nie tylko dla tych, którzy lubią ciekawe coming of age story. To serial na wieczory rodzinne, pokazujący do czego może doprowadzić brak komunikacji czy sekrety. I do tego przyjemna rozrywka. Czy polecam? Jak najbardziej. Zapewniam, że nastoletnie dramaty są równie częste, co wywołujące śmiech sytuacje.