Bardziej ludzcy niż ludzie. To
jedna z kwestii wypowiedzianych w pierwszym z trzech shortów, które pokazują
nam, co działo się w świecie Blade
Runnera między filmami pierwszym i drugim. To samo zdanie pojawia się
również w Blade Runnerze 2049, który przenosi nas z powrotem w świat
wykreowany przez Ridleya Scotta i Hamptona Fanchera oraz Davida Webba Peoplesa
w 1982 roku. Film Denisa Villeneuve i Fanchera /Michaela Greena jest
zdecydowanie lepszy od oryginału. I nie, nie chodzi mi o efekty specjalne.
Rok 2049. Replikanci wrócili do łask po buncie i Zaćmieniu, przez które ludność ziemska żyła w skrajnym ubóstwie. Jednym z nich jest oficer KD9-3.7, K (Ryan Gosling). Jest on tytułowym blade runnerem – łowcą androidów. Jego zadaniem jest likwidacja starych modeli, które zdołały się ukryć podczas Zaćmienia. K dostał zlecenie na Mortona Sappera (Dave Batista) i wtedy odkrywa tajemnicę, która zagraża ludzkości i jego rodzajowi. Śledztwo doprowadza go do nikogo innego, jak Deckarda (Harrison Ford) i wtedy K musi sobie odpowiedzieć na pytanie, czy ta tajemnica warta jest jego życie?
Myślę, że na samym początku
trzeba napisać jedno – Blade Runner 2049 można spokojnie obejrzeć
i zrozumieć bez znajomości pierwszego filmu. Oczywiście, ominą nas wtedy
nawiązania do oryginału, jak np. test mający na celu rozpoznanie, czy replikant
nie nabiera ludzkich emocji (następca testu Voighta-Kampffa) czy Gaff (kolega Deckarda z pracy) bawiący się w origami. Możecie też nie zrozumieć sceny z pszczołami,
ale ona sama dużo do fabuły nie wnosi. Jeśli nie widzieliście jedynki,
spokojnie możecie wybrać się do kina z błogą niewiedzą. Ale wiecie, fun z
szukania easter eggów to jeden z lepszych funów.
Największe wrażenie w filmie
zrobiło na mnie przedstawienie świata. Mroczna, nieprzyjazna, bez śladu
roślinności Ziemia. Tak wygląda świat wykreowany w pierwszej części. W Blade
Runnerze 2049 wygląda on jednak równie pięknie, co przerażająco. Bardzo
mocne, acz lekko przytłoczone kolory, nie tylko reklamowych hologramów na
ulicach Los Angeles, sprawiały, że wpatrywałam się w obraz jak zaczarowana.
Piękno, bo inne określenie nie przychodzi mi do głowy, dobrane palet ykolorów
zapierały mi momentami dech w piersiach. Główną rolę zagrał tu kontrast
pomiędzy kolorami ciepłymi a zimnymi i zabieg ten zadziałał znakomicie.
Gra aktorska stoi na bardzo
wysokim poziomie. Gosling dał bardzo dobry popis swoich zdolności. Stoicki i
wyprany z niemal wszystkich uczuć K przechodzi zgrabnie w postać sfrustrowaną,
przerażoną, wściekłą, zdeterminowaną, a w końcu radosną. Symbolika jego
ostatniej sceny bardzo mocno wybija się na tle reszty. Z kolei Jared Leto i
jego Niander Wallace upewnił mnie w przekonaniu, że nadaje się on do ról
uduchowionych socjopatów.
Na uznanie zasługują jednak
przede wszystkim dwie kobiety Ana de Armas (Joi) oraz Sylvia Hoeks (Luv). Obie
grają istoty perfekcyjne – Joi to hologram dla samotników, a Luv jest
replikantką i to nie byle jaką, bo asystentką samego Wallace’a. Dwie przepiękne
kobiety; de Armas doskonale zagrała hologram, który zakochuje się ze
wzajemnością w replikancie, pokazując przy tym jak bardziej ludzkie mogą okazać
się stwory spod ludzkiej ręki. Hoeks z kolei jest bezwzględna, przekonana o
swojej wyższości nad ludźmi i zdeterminowana zadowolić swojego stwórcę.
Nie mogę nie wspomnieć o
soundtracku, a ten jest wyjątkowo niesamowity. Został stworzony przez Hansa
Zimmera i Benjamina Wallfischa. Wiem, co sobie pomyślicie, „o nie, Zimmer,
znowu będzie to samo, co zwykle”, ale tak wcale nie jest. Niemal do samego
końca czuć w muzyce ducha Vangelisa, autora soundtracku z pierwszego Łowcy Androidów. Dopiero na sam koniec
słychać charakterystyczne dla Zimmera
bębny. Magia lekko psychodelicznych dźwięków Vangelisa została zachowana
i to jest jeden z wielu naprawdę sporych plusów tego filmu.
Znajdą się pewnie tacy, którym
się ten film nie spodoba, ale mają oni do tego święte prawo. Z mojej strony
mogę Wam napisać tyle: nie jestem wielką fanką Łowcy Androidów, a do kina poszłam z czystej ciekawości. Jestem
zachwycona tym, co pokazał nam Villeneuve, i chodzi mi tu nie tylko o stronę
wizualną. Wielki szacunek dla scenarzystów, Fanchera i Greena, za napisanie tak
wspaniałej kontynuacji. Pomimo braku sukcesu kasowego, Blade Runner 2049 jest
dla mnie mocnym kandydatem do filmu roku oraz najlepszego sequela ostatnich
lat.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz