Na ten serial czekałam z lekką
niecierpliwością już po pierwszych zdjęciach z planu. Nikogo chyba nie zdziwi,
jeśli napiszę, że głównie ze względu Toma
Hardy’ego, którego talent mnie nie zawiódł w ostatnich latach. Do tego Ridley Scott, który razem z aktorem
wziął się za produkcję serialu. Co z tego wyszło?
James Keziah Delaney (Tom Hardy) wraca do ojczystego kraju po
ponad 10 latach nieobecności. Zjawia się
w przeddzień pogrzebu jego ojca, Horace’a.
Nikt nie wydawał się za nim tęsknić, co więcej – wszyscy byli przekonani, że
nie żyje. Krótko po ostatnim pożegnaniu swojego rodziciela dowiaduje się, że
otrzymał w spadku nie tylko źle prosperujące przedsiębiorstwo, ale również
ziemię. Mały przesmyk Nooka, który leży na terenie Ameryki Północnej, i który
stanie się dla niego źródłem niemałych problemów.
Kampanii Wschodnioindyjskiej
bardzo zależy na odkupieniu od Delaney’a tego kawałeczka ziemi. Okazuje się, iż
ma on bardzo dużą wartość w związku z konfliktem pomiędzy Anglią, a Stanami
Zjednoczonymi. Delaney nie zgadza się na sprzedaż, co nie podoba się oficjelom.
Nie są oni jednak jego jedyną bolączką, okazuje się bowiem, że jego ojciec
został otruty.
Pierwszy odcinek wprowadził nas, w wydaje mi się, zaledwie wierzchnią warstwę całej historii. Historii mrocznej i realistycznej. Sceny na brudnych, błotnistych ulicach Londynu mogą widzów ze słabszym żołądkiem wprowadzić w lekki dyskomfort czy obrzydzenie. Pokazane obrzędy chowania zmarłych też mogą nam się wydać szokujące – kto by w dzisiejszych czasach pomyślał, żeby pogrzebać naszych bliskich głębiej, bo w nocy ktoś może ich wykopać?
Scenariuszem do serialu zajął się
sam Hardy, Steven Knight oraz Edward „Chips” Hardy. Muszę przyznać,
że jak na razie wygląda to na doskonale dopracowaną, do najmniejszego
szczegółu, historię. Nic nie wydaje się być zbytnio przekolorowane, postawiono
raczej na realizm, nawet jeśli jest zbyt obrzydliwy. Czekam tylko na
rozwinięcie wątku afrykańskiej kultury, która tak wpłynęła na głównego
bohatera, że nie odcina się od niej po powrocie.
Tu przyszedł czas na wychwalenie
Toma Hardy’ego. Nie zawiódł mnie i tą kreacją. Pokazał nam w ostatnich latach,
iż woli grać postaci mroczne, wywołujące co najmniej zdenerwowanie. W Taboo
mamy do czynienia z rolą, która jest inna. Już od pierwszych scen
wiemy, że Delaney nie należy do grona ludzi dobrych, którzy tylko czasami
dopuszczają się małych grzeszków. Wiemy, że dokonał w przeszłości strasznych
rzeczy, co potwierdza się w dalszej części odcinka.
Właśnie James wydaje się być
najbardziej wyrazistym bohaterem. Trzeba jednak pamiętać, że przed nami jeszcze
siedem odcinków. Potencjał widzę w dowodzącym Kampanii, Sir Stuarcie Strange’u (Jonathan
Pryce) oraz przyrodniej siostrze Jamesa, Zilpha Geary (Oona Chaplin).
Ta dwójka może najbardziej namieszać w akcji, szczególnie Zilpha.
Taboo jest serialem
kostiumowym, ale z elementami, których nigdy wcześniej nie widzieliśmy w tego
typu produkcji: mroku, przemocy, krwi, a może nawet okultyzmu. To właśnie
działa na jego korzyść, ponieważ przy takim namnożeniu seriali jak w ostatnich
latach, dosyć trudno odnaleźć jest coś innego, wyróżniającego się na tle
reszty. Czy takie właśnie będzie Taboo?
Na ten moment śmiało mogę powiedzieć „tak”, ale tylko czas pokaże, czy miałam
rację.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz