30 gru 2016

„Nikt nie zrywa kontraktu z Hobgoblinem!” – „Spider-Woman” #13 (2016)

Życie Jessici Drew ostatnimi czasy stało się jeszcze bardziej zakręcone. Ciąża, szkolenie nowego super-herosa na swoje miejsce, narodziny synka Gerry’ego, a potem Civil War II… Zorganizowanie sobie czasu w takim natłoku obowiązków i pogodzenie macierzyństwa z super-bohaterstwem może przysporzyć pewnych problemów. Spider-Woman #13 lekko przybliża te problemy, jednocześnie pokazując nam nadchodzące.

Wykonanie: Veronica Fish & Rachelle Rosenberg

Jessica ma problem. Za każdym razem, gdy przychodzi jej czas na patrolowanie ulic, ma ona wyrzuty sumienia. Co z niej za matka, skoro nie spędza swojego czasu z synkiem? Dodatkowo na jej biurku rośnie stos teczek z nierozwiązanymi sprawami od Bena Uricha. Jess chciałaby pogodzić macierzyństwo ze swoim przeszłym życiem, ale niestety, nie jest to najłatwiejsze zadanie.

Do tego dochodzą problemy drugiego z jej przyjaciół, Rogera Gockinga aka Porkupine’a. Z poprzednich numerów wiemy, iż jest on zreformowanym złoczyńcą, który pod czujnym okiem panny Drew i Uricha szkolił się w zwalczaniu przestępców. Okazuje się jednak, że porzucić życie po złej stronie mocy wcale nie jest takie łatwe, a przeszłość może nas dopaść, czasem na nasze własne życzenie.

Wykonanie: Veronica Fish & Rachelle Rosenberg

W tym numerze pojawia się jeden z bardziej znanych pajęczych przeciwników – Hobgoblin. Nie jest on obecny na panelach zbyt długo, jednak i tak czas ten był wystarczający, aby nieźle namieszać w życiach Jessici, Bena i rodziny Gockinga. Mały spoiler – to właśnie jego przeszłością okazuje się być Hobgoblin.

Dennis Hopeless nie zaniżył poziomu z poprzednich numerów – idealnie udaje mu się oddać to, co siedzi w głowie Jessici: jej wątpliwości czy zmartwienia. Co najlepsze, pomimo tego, że nie jestem matką, jestem w stanie zrozumieć pannę Drew i jej rozbicie emocjonalne. W tym numerze zmienili się artyści – za rysunki odpowiada Veronica Fish, a za kolory Rachelle Rosenberg. Zmianę zaliczam do dobrych, chociaż kreska Fish jest bardzo podobna do kreski poprzedniego artysty serii, Javiera Rodrigueza, jednakowoż jest bardziej przyjemna dla oka.

Wykonanie: Veronica Fish & Rachelle Rosenberg

Tym numerem rozpoczął się kolejny epizod w życiu Spider-Woman. Obecność Hobgoblina zapowiada spore kłopoty, jeszcze większe niż te, które przyniosły jego dotychczasowe działania. Czy Jessica da sobie radę z pomocą swoich przyjaciół? Tego możemy dowiedzieć się wraz z premierą następnego numeru, za miesiąc. Ja na pewno będę na niego czekać, a Wy?


Okładka #13: Javier Rodriguez 

Klony, klony, więcej klonów w "Dead no More: The Clone Conspiracy" #2-3 (2016)

Przygoda Petera Parkera z New U jeszcze się nie skończyła. Dwa kolejne numery The Clone Conspiracy dają nam za to lepszy wgląd w całą sytuację, zmieniając lekko jej tory. O co chodzi z tymi klonami (jeśli to są klony…)? Czemu Jackal przywraca je do życia? Czy chodzi tylko o pokonanie Spider-Mana? Jaką rolę mają w tym wszystkim Spider-Gwen i Scarlet Spider (Kaine)? Już śpieszę z odpowiedziami.

Wykonanie: Jim Cheung & John Dell & Justin Ponsor

Po pierwszym numerze nie spodziewałam się niespodzianek, jakie otrzymujemy w kolejnych dwóch zeszytach. Powrót do historii zaczynamy wraz ze Scarlet Spiderem i jego wspomnieniami. Na początku możemy nie wiedzieć o co chodzi, ale numer później dowiadujemy się, czemu autor komiksu zdecydował się na taki zabieg. W tym samy czasie Parker nadal przebywa w siedzibie New U, jednak nie walczy już ze swoimi wrogami. Okazuje się, że Jackal wcale nie pomógł im zmartwychwstać, aby pozbyć się Pajęczaka, a wręcz przeciwnie: on chce mu pomóc!

Co tam robi Spider-Gwen? Nie będzie sporym spoilerem, jeśli powiem, że podszywa się pod przywróconą do życia Gwen Stacy, aby wspomóc Parkera. Współpracuje ona z Kainem, który odegra sporą rolę w całej historii. Jednym z powodów jego obecności jest fakt, iż widział on efekty działań New U pod wodzą Jackala w innych wymiarach. W każdej z tych rzeczywistości przyłączało się do tego Parker Industries; chcąc uniknąć powtórki jednego ze swoich najgorszych wspomnień, Kaine postanawia ostrzec współ-pajęczaka.

Wykonanie: Jim Cheung & John Dell & Justin Ponsor

Muszę uderzyć się w pierś i przyznać, że nastawiałam się na mało interesujący i zdecydowanie niewciągający rozwój wydarzeń. Okazuje się jednak, że Dan Slott przyszykował dla nas kilka niespodzianek i jestem mu za to wdzięczna, ponieważ nie dostajemy marnego komiksu, do którego ma nas przyciągnąć tylko postać Parkera. Wprowadzenie jednego (a może dwóch? Cii…) z klonów Petera, Kaine’a, do całej historii zadziałało na korzyść. Szczególnie, iż jest on naocznym świadkiem a nawet uczestnikiem wydarzeń, które dopiero czekają na naszych bohaterów. Dziękujmy twórcom za równoległe światy – nie zawsze są one tworzone tylko po to, żeby były.

Sam Jackal staje się postacią coraz bardziej interesującą – nawet po ujawnieniu, kim on jest (spokojnie, tego nie zdradzę). Jego pobudki nie są aż tak złowieszcze, jak Spidey i czytelnicy zakładali na początku. Twierdzi on, że chce jedynie pomóc naszemu bohaterowi. W czym? - zapytacie. Polecam przeczytać komiks, ale zdradzę Wam, że chodzi o „opłukanie” rąk Parkera z krwi ludzi i wrogów, do których śmierci się przyczynił. Pytanie, które kołatało mi się w głowie przez całe dwa numery to: skąd u niego taka motywacja?

Wykonanie: Jim Cheung & John Dell & Justin Ponsor

Zmienił się nawet mój stosunek do rysunków, za które dalej odpowiada trio Jim Cheung (szkice), John Dell (tuszowanie) i Justin Ponsor (kolory). Postacie chwilami nadal wydają się być polakierowane, ale nie ma już to miejsca tak często jak w pierwszym numerze komiksu. Może to kwestia tego, że historia okazała się jednak ciekawsza, kto wie. Trzeba jednak przyznać, że kostiumy pajęczaków, w wykonaniu tej trójki, wyglądają  bardzo dobrze.

Przy recenzji pierwszego numeru nie wspomniałam o okładce, co było ogromnym błędem. Gabrielle Dell’Otto zajmuje się okładkami do tej serii i jestem nimi wprost zachwycona. Oprócz tego, że wpasowują się idealnie w zawartość każdego numeru, to ich wykonanie jest bezbłędne. Wrażenie ruchu uzyskane poprzez rozmycie niektórych partii, działa genialnie na moją wyobraźnię – jestem w stanie niemal uwierzyć, że postaci na okładkach ruszają się prawie tak, jak zdjęcia wywoływane w specjalnym eliksirze w świecie Harry’ego Pottera.

Wykonanie: Jim Cheung & John Dell & Justin Ponsor

Pozostaje mi przyznać, że źle oceniłam całą historię. Te dwa numery pokazują, że scenariusz całej serii może nas nieźle zaskoczyć, co ostatnimi czasy zdarza się nieczęsto w wydawnictwie Domu Pomysłów. Oprócz tego, kolejny event ze Spider-Manem i klonami w rolach głównych okazuje się być o wiele lepszy od poprzedniego. Pozostaje mi czekać na następne dwa numery z nadzieją, że będzie jeszcze lepiej. A tak właśnie się zapowiada.


Okładki #2 + #3: Gabrielle Dell’Otto

Naprawić przyszłość na własną rękę. "Old Man Logan" #1-13 (2016)

U Marvela sprawa wygląda tak, że nawet jeśli ktoś zginie, prędzej czy później wraca do życia. Nie jest to ani nowością, ani zaskoczeniem. Co się jednak stanie, kiedy powraca postać, która jest martwa już od dłuższego czasu, ale pojawia się w wieku, którego nawet nie miała szansy osiągnąć w danym świecie? Na to pytanie odpowiada nam seria Old Man Logan.

Okładki #1 + #2 + #3: Andrea Sorentino & Marcelo Maiolo

Komiks ten można spokojnie podzielić na trzy części. Pierwsza to The Berseker, która składa się z 4 numerów. To właśnie w tych zeszytach dowiadujemy się o przeszłości zmartwychwstałego Logana. Wszyscy złoczyńcy połączyli siły, aby pozbyć się super-bohaterów raz na zawsze. Wolverinowi udaje się przeżyć, jako jednemu z niewielu, i zakłada rodzinę. Życie w nowym śmiecie nie należy do najłatwiejszych, jednak kiedy Gang Hulka (złożony z synów zielonego alter-ego Bannnera, który pomógł villainom w mordzie) morduje jego żonę i dzieci, nie pozostaje mu nic innego jak zemsta… w przeszłości, do której zostaje przeniesiony.

Część druga (numery 5-7), zatytułowana Bordertown, skupia się na żonie naszego głównego bohatera. Po tym, jak Logan dowiedział się, że to nie jego przeszłość, do której został wysłany, postanawia zrobić coś dobrego. Odnajduje on miasteczko, w którym wychowywała się jego żona – Maureen. Spotyka ją tam, jednak ta ma skończone zaledwie dziesięć lat. Jego celem jest zapewnienie jej bezpieczeństwa i dobrego życia, ale Logan ma zbyt dużo wrogów, przed którymi nie może się ukryć. Odnajduje go bowiem Lady Deathstrike w towarzystwie The Reavers.

Okładki #4 + #5 + #6: Andrea Sorentino & Marcelo Maiolo

The Last Ronin to część trzecia, i jeszcze nie ostatnia, całej serii. Logan podąża za swoją przeciwniczką aż do Japonii. Tam spotyka wroga, z którym już zmierzył się w swojej przeszłości. Wtedy z nim wygrał i jest pewien, iż i tym razem tak będzie. Potrzebuje on jednak pomocy, więc łączy siły z Lady Deathstrike, jednak koniec starcia jest całkiem inny niż tego poprzedniego. Logan bowiem rozumie już, że ma szansę zmienić przyszłość tego świata.

Wydarzenia teraźniejszości przeplatane są wspomnieniami naszego głównego bohatera. To właśnie z nich dowiadujemy się najwięcej o przeszłości życiu Wolverine’a. Za scenariusz każdego z zeszytów odpowiada Jeff Lemire, odpowiedzialny za takie tytuły jak Moon Knight, Extraordinary X-Men czy All-New Hawkeye. Utrzymuje klimat zdecydowanie mroczny, posępny, nieprzyjazny, ale takie właśnie jest życie Logana, które nam przedstawia. Pierwszoosobowa narracja pozwala nam spojrzeć na to wszystko jego oczami, możemy się wczuć w jego sytuację, jak bardzo jest najpierw zdeterminowany, aby naprawić przyszłość, a potem jak bardzo jest zagubiony, chociaż stara się tego nie okazywać.

Okładki #7 + #8: Andrea Sorentino & Marcelo Maiolo
Okładka #9: Andrea Sorentino

Za wygląd każdej strony i znajdujących się na nich panelach odpowiadali Andrea Sorentino (kreska) oraz Marcelo Maiolo (kolory). Jeśli chodzi o kreskę to styl Sorentino zdecydowanie nie leży moim gustom estetycznym. W połączeniu z ciemnymi i mrocznymi kolorami Maiolo stworzył coś, co spokojnie mogłoby być materiałem na komiks w kategorii horrorów. Sorentino postarał się do tego, żebyśmy nie zapomnieli, że Logan jest starym człowiekiem, już w kwiecie wieku, któremu nawet wrodzone zdolności zaczynają szwankować. Miejscami nawet byłam przekonana, że wzorował się na Hugh Jackmanie, niektóre panele z Wolverinem przypominały mi aktora.

Na szczególną uwagę zasługują okładki do każdego z numerów, a szczególnie te do ostatnich pięciu. Za które odpowiedzialny jest już wyżej wspomniany Sorentino. Minimalizm, na który postawili tylko mnie bardziej zachęcił do przeczytania serii. Nie mogłam się doczekać, aż dotrę do numerów z części The Last Ronin, bo co mogą oznaczać różne bronie użyte na każdej z okładek, co symbolizują? Muszę wiedzieć! *wstaw Lokiego krzyczącego Tell me!*

Okładki #10 + #11 + #12: Andrea Sorentino

Old Man Logan nie jest komiksem dla dzieci. Na niemal każdej stronie leje się krew, tylko jej kolor wyróżnia się na tle wszystkich innych, które momentami wręcz zlewają się jeden. Jest to historia, która ponownie uczy nas, że zemsta nie jest najlepszym rozwiązaniem. W tej serii ktoś dostał drugą szansę i pomimo tego, że zaczął nie najlepiej, skończył z klasą. Chociaż to jeszcze ni koniec, ale z nową wiedzą Staruszek Logan na pewno nie popełni tych samych błędów ponownie.


Okładka #13: Andrea Sorentino

Kontynuacja hołdu dla komiksu lat 80tych w „Deadpool: Back in Black” #2-3 (2016)

Kontynuujemy przygody duetu Najemnika z Niewyparzoną Gębą i Klyntara w latach 80. W poprzednim numerze dowiedzieliśmy się, że Spider-Man nie był pierwszym Ziemianinem, którego dobrze znany nam obcy spotkał na swojej drodze. Oprócz tego, Venom jest ścigany przez kosmicznych łowców głów. Co na to Deadpool? Tego dowiemy się dziś, bo właśnie przeczytałam kolejne dwa numery Deadpool: Back in Black i mam zamiar Wam co nieco o tym napisać.

Wykonanie: Salvador Espin

Wilson jest świadom, że jego nowiusieńki strój jest tak naprawdę obcym z innej planety. Nie wie niestety, skąd on jest i jak znalazł się na nim, ale nie zaprząta mu to głowy, przynajmniej jak na razie. W drugim numerze serii naszego bohatera, a właściwie bohaterów dwóch-w-jednym, śledzą nie tylko Killer Thrill i jej pomocnicy, ale również i… Black Cat. Deadpool/Klyntar patrolują ulice Nowego Jorku (obserwowani) i natrafiają na inwazję Snarków, których celem jest czwórka dzieci tworząca Power Pack. Pech chce, że kwartet jest akurat na urodzinach koleżanki, ale nie ma się co martwić, bo nasz bohater wkracza do akcji w odpowiednim momencie.

Zeszyt z numerem trzy, jak zapowiedziano na okładce, nie nadaje się dla tych, którzy kochają króliczki. Szczególnie te puszyste i urocze. Do tego Deadpool nadal jest mylony ze Spider-Manem, m. in. przez wyżej już wspomnianą Black Cat, która pomaga mu przy następnym starciu – White Rabbit (w towarzystwie króliczków i z pomocą dwóch wynajętych podwładnych) okrada jubilera ze wszystkich zegarków. W trakcie do wszystkich dołącza Killer Thrill, a najbardziej na tym cierpią biedne i już nie takie słodkie zwierzaczki.

Wykonanie: Salvador Espin

Cullen Bunn mnie dalej nie zawodzi. Dobrze wie, jak podejść do przygód Wade’a Wilsona i Venoma. Małe zagubienie głównego bohatera w sytuacji w jakiej się znalazł, jest ukazane w zabawny i lekki sposób. Śmieszne riposty i komentarze się nie kończą, nawet kiedy Klyntar przejmuje kontrolę. I to mi się najbardziej w tym wszystkim podoba. Brak jakiejkolwiek interakcji między bohaterami nie sprawia, że komiksowi czegoś brak. Bowiem taki duet – pisany przez takiego scenarzystę – zapewnia nam dobrą zabawę i bez tego.

Stroną wizualną dalej zajmuje się Salvador Espin. Jego lekko kreskówkowy styl sprawia, że krew lejąca się na panelach wygląda tak jak powinna w komiksie o Deadpoolu – groteskowo, ale jak najbardziej na miejscu. Komiksowy eighties vibe wprowadzany jest tu przede wszystkim dzięki kolorom. To właśnie one wyróżniają tę serię od innych, nad którymi pracował i nadal pracuje Salva. 

Wykonanie: Salvador Espin

Kolejne dwie części naszej podróży w czasie do lat 80. uważam za jak najbardziej udane. Główna akcja komiksu powoli się przed nami odsłania, a przy okazji przeżywamy wraz Deadpoolem i Venomem całkiem ciekawe przygody. Bo gdzie indziej będziemy mieli do czynienia ze złodziejką o pseudonimie Biały Królik, która rabuje tylko zegarki, a przy tym towarzyszą jej małe króliczki? Tylko w tym komiksie. Czytajcie, bo naprawdę warto.


Autor okładek #2 + #3: Salvador Espin

29 gru 2016

Kiedy Święty Mikołaj potrzebuje wolnego - "Gwenpool Holiday Special: Merry Mix-Up" #1 (2016)

Święta już za pasem również w świecie komiksów. W tym roku dostaliśmy m. in. specjalnie wydanie The Unbelievable GwenpoolGwenpool Holiday Special: Merry Mix-Up. Na cały zeszyt składają się cztery historie, z tytułową bohaterką, Spider-Manem Milesem, Punisherem oraz Red Skullem. Tegoroczne wydanie różni się jednak od zeszłorocznego ponieważ… to nie jest Boże Narodzenie.

To co, zaczynamy?

Rysunki: Myisha Haynes
Kolory: Rachelle Rosenberg

Świąteczną przygodę zaczynamy wraz z Gwen Poole i jej ekipą (scenariusz: Christopher Hastings). Już na pierwszej stronie dowiadujemy się, że w tym roku święta wyglądają całkiem inaczej. Wiecie, że to Galactus jest duchem tegorocznej Gwiazdki? Co więcej, według członków drużyny, był on od zawsze odpowiednikiem Świętego Mikołaja. Gwenpool jednak wie, że coś jest nie tak, bo przecież w tamtym roku komiksowe święta były takie same, co w jej świecie. Co się stało? Tego nasza nie-tak-wcale-super bohaterka postanawia się dowiedzieć, więc wyrusza na Biegun Północny. Drugą historią jest I saw Spidey kissing Santa Claus Galactus The Devourer of Wolrds The Bringer of Gifts (scenariusz: Ryan North). Można się domyślić, kto w niej gra główne skrzypce. Miles Morales wraz z kolegą napotykają Fin Fang Fooma, któremu towarzyszy garstka innych złoczyńców. Spider-Manowi wtedy przychodzi z pomocą... duch Świąt.

Short numer trzy to The War on Pantsgiving (scenariusz: Karla Pacheco). Pantsgiving zastępuje Święto Dziękczynienia – w tym dniu daje się rodzinie i znajomym… szorty. Big Ronnie ma problem, bo nikt od niej nie kupuje już krótkich spodenek. Wzywa na pomoc Fin Fang Fooma, który próbuje zmusić ludzi do kupna pod groźbą ataku na miasto (Nowy Jork). I tu wkracza Frank Castle. Sami zdecydujcie, czy mu się udało powstrzymać zagrożenie czy nie. Ostatnią historią w zeszycie jest Happy Hydra Holiday (scenariusz: Nick Kocher), w której Red Skull przeżywa kryzys, ponieważ nikt nie używa okrzyku Hail Hydra, tak żywo i chętnie jak w przeszłości. We śnie przychodzi do niego duch… Adolfa Hitlera i złoczyńca przeżywa wizję niczym z Opowieści Wigilijnej.

Rysunki: Nathan Stockman
Kolory: Jim Campbell

Cały zeszyt jest dosyć pokręcony, ale nie ma się co dziwić, skoro na okładce mamy Gwenpool. Z nią nie mogło być inaczej. Najlepszym shortem z całego zeszytu jest chyba ten ostatni – Happy Hydra Holiday. Załamanie się takiego złoczyńcy, jak Red Skull z powodu dwóch krótkich słów jest całkiem zabawne. Do tego dorzućmy Hitlera, który spełnia rolę widma może nie poprzednich świąt, ale pierwszej misji.

Trzeba jednak przyznać, że cała koncepcja z zamianą Wigilii, Galactus jako Święty Mikołaj oraz Pantsgiving zamiast Thanksgiving… W tym jest potencjał. Można było to jednak troszkę lepiej rozpisać, przemyśleć scenariusze, może wyszłoby z tego coś jeszcze lepszego. Nie ukrywam, że nie do końca się ubawiłam przy połowie zeszytu. Całość jednak ratuje oprawa graficzna.

Rysunki: Oscar Bazaldua
Kolory: Andres Mossa

Główną historią zajęli się Myisha Haynes (kreska) oraz moja ukochana Rachelle Rosenberg (kolory). Kreska Haynes przypomina mi trochę tą od Gurihiru, a ta jest dla Gwenpool idealna. O barwach Rachelle nie będę się wypowiadać, bo za długo by mi to zajęło. Napiszę tylko, że są przegenialnie dobrane. Historią z Mylesem zajęli się Nathan Stockman (rysunki) i Jim Campbell (kolory). Styl Stockamana wpasowuje się w komiksowe konwencje, mamy tu do czynienia z cieniowaniem, które uwydatnia mięsnie u postaci, co jest dosyć popularne. Nie jest to moja bajka, ale nie mam się też do czego przyczepić, bo wraz z kolorami Campbella współgra ona całkiem dobrze. Do tego, złoczyńcy są przedstawieni w karykaturalny sposób, wpasowując się odpowiednio w ton historii.

Short o Pantsgiving ilustrował duet Oscar Bazaldua i Andres Mossa. Ich panele różnią się od innych przede wszystkim tym, że każdy z nich jest bardziej trójwymiarowy niż w dwóch poprzednich historiach, głównie dzięki odpowiednim operowaniem stopniowania kolorów. Mam jednak problem, ponieważ cieniowanie twarzy miejscami wyglądało jakby na strony wylało się zbyt wiele szarej lub czarnej farby. Hail Hydra Holiday z kolei zajęli się Bruno Oliveira i Rachelle Rosenberg. Rosenberg zastosowała tu ciemniejsze palety kolorów, które wraz z karykaturalną kreską Oliveiry stworzyły ilustracje i dodają jeszcze więcej humoru do całego scenariusza historii.

Rysunki: Bruno Oliveira
Kolory: Rachelle Rosenberg

Cały zeszyt (dwa razy dłuższy niż zwykły numer jednej z komiksowych serii) czytało się szybko i lekko. Pomimo tego, że jedne motywy były lepsze od drugich, moja ogólna ocena w skali od 1 do 10 mieściłaby się między 7 a 8. Opowieść Wigilijna z Red Skullem w roli głównej jest zdecydowanie najlepsza, przynajmniej według mnie. Jedno jest pewne, w tym numerze nie poczujecie zbytnio świątecznej atmosfery, ale możecie się za to zdziwić i miejscami ubawić. Polecę Wam go właśnie ze względu na zaskoczenie związane z całkiem innymi tradycjami, bo pomyślcie, co jakby to właśnie Galactus miał przynosić prezenty grzecznym, a tych złych… zjadać? To dopiero motywacja do bycia uprzejmym i pokornym.


Okładka: Salvador Espin

Kiedy dobre historie są zbyt krótkie… "Mockingbird" #2-8 (2016)

Osiem numerów. Tyle właśnie liczy sobie seria o Bobbi Morse tworzona przez Chelsea Cain i Kasię Niemczyk. Osiem i nie będzie nam dane przeczytać już więcej, ponieważ Marvel zdecydował się zakończyć przygody agentki Morse. Przynajmniej na razie. Czy jestem wkurzona? Tak, i to bardzo, bo jest to jeden z moich ulubionych komiksów w serii All-New, All Different. Czym podyktowana została taka decyzja? Nie wiem, ale za to jestem pewna, że teraz Marvelowi nie odpuszczę.  Na razie jednak mam dla Was recenzję siedmiu komiksów, które utwierdziły mnie w przekonaniu, iż pan Alonso popełnił błąd, anulując taką historię.

Okładka #2 + #3: Joelle Jones + Rachelle Rosenberg

Na przestrzeni siedmiu numerów wraz z Bobbi przeżywamy kilka ciekawych przygód. Zeszyty #2, #3 i #4, jak zapowiadano, przedstawiają nam misje, z których nasza bohaterka zostaje wyciągana na badania, których byliśmy świadkami w zeszycie pierwszym. Pamiętacie agentkę Morse ubraną w czarny lateks? Bobbi ratowała Lance’a Huntera z siedziby Hellfire Club w Londynie (zeszyt #2). Innym razem pomagała ona przy nastoletniej dziewczynce, która chcąc uchronić przyjaciół przed swoimi nowo nabytymi mocami, zamknęła ich w kolorowej bańce.

Zagadka kombinezonu nurka została rozwiązana w zeszycie czwartym. Bobbi ratowała swojego byłego męża, Hawkeye’a, z podmorskiej tajnej bazy TIM (przekształconego AIM). To wtedy właśnie została ona wezwana na kolejną serię badań, która poszła nieco inaczej niż poprzednie. Od tego właśnie zaczyna zeszyt #5 – Bobbi mierzy się z falą zombie, ratując przy tym cały zespół badawczy. Przy okazji dowiaduje się od jednej z naukowców, że zombie zostały zainfekowane tym samym wirusem co ona, a agentka Morse sama jest Pacjentem Zero.  starciu pomagają jej Howard the Duck oraz Miles Morales aka Spider-Man.

Okładka #4: Joelle Jones + Rachelle Rosenberg
Okładka #5: Jeffrey Jones

Trzy ostanie numery stanowią tie-iny do Civil War II. Clint został oskarżony o morderstwo Hulka. Wkrótce po tym, Bobbi otrzymuje bilet na rejs, wypisany na jej stare nazwisko, Barton. Wysłany on został przez kogoś, kto twierdzi, iż posiada informacje uniewinniające jej byłego męża. Mockingbird idzie za ciosem i udaje się w podróż, która jest jednocześnie Rejsem Nerdów. Taka ilość cosplayerów może utrudnić Bobbi rekonesans i otrzymanie pożądanych danych, a pojawienie się Huntera zarówno utrudnia, jak i ułatwia sytuację. Na pokładzie bowiem dochodzi do morderstwa…

Za scenariusze wszystkich numerów odpowiada przegenialna Chelsea Cain. Im dalej zagłębiałam się w komiksy o Bobbi, tym bardzie byłam pewna, że ja i Chelsea miałybyśmy całkiem sporo wspólnych tematów do rozmów. Nie boi się ona nawiązywać do sytuacji nie politycznej, a kulturowej. Nie będzie nowością, kiedy zdradzę, że wykorzystała ona postać Bobbi, aby przekazać nam troszeńkę feminizmu przy użyciu mniej lub bardziej subtelnych metafor.

Okładka #6 + #7: Joelle Jones + Rachelle Rosenberg

Za panele w sześciu numerach odpowiada znana już wszystkim Kasia Niemczyk. Nadal zachwycam się jej kreską. Sposób w jaki przedstawia postaci, jest bardziej realistyczny, niż niejednego innego artysty. Wiadomo, że nawet lateks nie jest tak opinający, jak niektórym się wydaje (już wcześniej wspominałam stroje, które wyglądają bardziej jak body paint, niż cokolwiek innego). Doszłam jednak do wniosku, że jej rysunkom brakuje trochę dynamiki. Nawet z kolorami wykonanymi przez Rachelle Rosenberg rysunki są jednak bardziej płaskie, wyobrażenie sobie przedstawionych postaci w ruchu nie przychodzi tak łatwo.

W zeszycie piątym panelami zajął się Ibrahim Mustafa i u niego już ten ruch u postaci był bardziej wyczuwalny. Kreska za to nie pasowała do Mockingbird tak, jak kreska Niemczyk, ale to już moje zdanie. Idealnie za to pasowała do zombie. Trzeba również wspomnieć o przepięknych okładkach wszystkich numerów, które wyszły spod ołówków i kredek Joelle Jones, i wcześniej już wspomnianej Rosenberg. Zdecydowanie zachęcały one do zakupu komiksu, nie ma się co oszukiwać.

Kreska: Katarzyna Niemczyk
Kolory: Rachelle Rosenberg


Chelsea Cain stworzyła postać kobiety niezależnej, która nie boi się samotności, nie uzależnia się od swoich partnerów i potrafi zadbać o siebie lepiej, niż zrobiliby to oni. I za to właśnie pokochałam i Chelsea, i najnowszą serię o Mockingbird. Będzie mi brakowało nawiązań do współczesnej popkultury, małych internetowych hitów (musical Hamilton), czy właśnie tych niewielkich feministycznych hasełek, które nie zawsze były aż takie subtelne. Właśnie tym wszystkim ujęła mnie Mockingbird i za anulowanie serii znielubiłam Marvela


Okładka #8: Joelle Jones + Rachelle Rosenberg

Super-bohaterska ciąża, złoczyńcy i II Wojna Domowa. "Spider-Woman" #1-12 (2016)

Pająki wywołują u nas różne odczucia – jedni się ich boją, drudzy lubią lub są wręcz nimi zafascynowani. Pająki odgrywają całkiem sporą rolę, jak na zwierzaki, w Uniwersum Marvela. Mają one związek nie tylko z Peterem Parkerem, ale z kilkoma innym super-herosami. Jednym z tych herosów jest Jessica Drew, bardziej znana jako Spider-Woman. Jej najnowsza solowa seria liczy sobie już dwanaście numerów, a przed nami jeszcze przynajmniej jeden. Nie ma więc na co czekać!

Okładka #1: Javier Rodriguez + Alvaro Lopez
Okładka #2: Javier Rodriguez

Pierwsze pięć numerów Spider-Woman opowiada o nowej roli, która przypadła Jessice – bycie matką. Super-heroina będąc w ciąży odsuwa się od walczenia ze złem właśnie ze względu na dziecko. Wraz z Benem Urichem, reporterem Daily Bugle, szkoli nowego, może nie super, ale na pewno bohatera, Rogera Gockinga aka Porcupine (pol. Jeżozwierz), aby ten zajął się obroną miasta, kiedy ona odejdzie na macierzyński. Tuż przed podaną przez ziemskich lekarzy datą porodu, Jessica z nudów udaje się do kosmicznego szpitala, który polecała jej przyjaciółka, Carol Danvers. Wszystko idzie jak po maśle, dopóki Skrulle nie przejmują kontroli nad jednostką…

Zeszyty z numerami 6 i 7 są częścią małego eventu Spider-Women. Wraz z Silk Jessica zostaje uwięziona w świecie Spider-Gwen (Earth-65). Okazuje się, że obie pajęcze heroiny z Earth-616 mają swoich złych odpowiedników w świecie Gwen. Odpowiednik Jessici, którym okazuje się być mężczyzna o imieniu Jesse, kradnie zegarek, dzięki któremu dziewczyny mogłyby wrócić do swojego świata. Jednak to dopiero początek ich problemów.

Okładka #3 + #4: Javier Rodriguez

Kiedy nasza bohaterka stara się pogodzić niebezpieczne życie super-heroiny z byciem matką po przygodzie w Earth-65, Carol pojawia się ponownie z zaskakującymi wieściami. To właśnie od niej Jessica dowiaduje się o Ulyssesie i pomimo tego, że decyduje się pomóc swojej przyjaciółce w ustaleniu, czy wszystkie jego wizje są prawdziwe, Spider-Woman nie staje po stronie Captain Marvel. Sytuację pogarsza śmierć jednego z jej przyjaciół z rąk innego przyjaciela – co spowodowane było właśnie wizją młodego Inhumana.

Przez dwanaście numerów przewija nam się sporo postaci. Mamy nie tylko główną bohaterkę wraz z jej synem, Gerrym, ale również dwójkę już wspomnianych przyjaciół. Urich i Gocking odciągali Jess od walki, kiedy ta już wiedziała, że jest w ciąży, ale dalej chciała walczyć z kryminalistami. Ponadto, Gocking jest zreformowanym złoczyńcą i pod wodzą pozostałej dwójki powoli staje się tym dobrym. Nie jest nam dane poznać ojca dziecka panny Drew, ale mogę zdradzić, że dowiadujemy się co nieco na temat ojcostwa w jednym z pierwszych numerów.

Okładka #5: Javier Rodriguez
Okładka #6: Yasmine Putri

Bardzo podoba mi się sposób przedstawienia życia Jessici w trakcie ciąży i po narodzeniu małego Gerry’ego. Można się domyślić, że nie zobaczymy na panelach samych superlatywów. Co więcej, nasze podejście do tematu ciąży u super-heroiny mogło wyglądać tak: „walczyła z tyloma złymi kolesiami, więc ciąża to dla niej zapewne pikuś!”. Ciąża może i tak, ale wychowanie dziecka okazuje się być dla Jessici zadaniem trudnym, ale jednak nie niewykonalnym. Tu muszę pogratulować scenarzyście.

Właśnie. Za scenariusz wszystkich dwunastu numerów odpowiada Dennis Hopeless. Jak już wspomniałam wyżej, odwalił on kawałek dobrej roboty przy opisywaniu macierzyńskich doświadczeń głównej bohaterki. Nie zawiódł również przy pierwszoosobowej narracji i dialogach z innymi występującymi postaciami. Komiksy czytało mi się bardzo lekko, pomimo ważnych tematów, które były wspominane na stronach. Kolejny plus dla scenarzysty za dynamikę pomiędzy Jessicą a Carol. Widać było, że są one sobie bardzo bliskie i zbudowały między sobą zaufanie, które później zostaje wystawione próbę.

Okładka #7: Yasmine Putri
Okładka #8: Javier Rodriguez

Strona artystyczna komiksu wyszła spod ołówka i kredek Javiera Rodrigueza oraz tuszu Alvaro Lopeza, z wyłączeniem dwóch numerów, które wchodzą w skład eventu Spider-Women. Na początku trudno mi się było przekonać do kreski pana Rodrigueza. Twarze postaci wyglądały miejscami przekomicznie, niczym karykatury lub rysunki wykonane przez kogoś niewprawionego w boju. Przeczytanie dziesięciu numerów ma jednak to do siebie, że prędzej czy później przyzwyczaiłam się do stylu Rodrigueza i przestało mi to przeszkadzać.

Nie mogłam się za to nacieszyć widokiem kreski Joelle Jones i kolorów Rachelle Rosenberg, które współpracowały przy zeszytach #6 i #7. Duet ten jest mi już znany z serii Mockingbird i muszę przyznać, że tę krótką przerwę od rysunków stałego artysty Spider-Woman przywitałam z uśmiechem. Rosenberg jak zwykle nie zawiodła z doborem palet kolorów do każdej ze scen, a kreska Jones jest tak samo miła dla oka, co kreska naszej rodaczki, Kasi Niemczyk. Po raz kolejny przekonałam się, że żeńska część artystycznego departamentu Marvela wie najlepiej, jak przedstawiać super-heroiny.

Okładka #9 + #10: Javier Rodriguez

Kończąc, mogę dodać tylko tyle, że nie spodziewałam się, aby któryś z Pajęczaków tak mnie zaintrygował. Nie jestem wielką fanką ani Spider-Mana, ani Spider-Gwen, czy jeszcze innego bohatera związanego z pająkami, ale ta seria o Jessice Drew sprawiła, że chcę się bardziej zagłębić w jej poprzednie komiksy, tak samo, jak w te przyszłe. Nie ma więc co czekać, tylko nadrabiać zaległości (albo zacząć czytać!), bo matczyno-super-bohaterskie przygody Spider-Woman dopiero się zaczynają.

Okładka #11 + #12: Javier Rodriguez

Ayo i Aneka w świecie Wakandy. "Black Panther: World of Wakanda" #1 (2016)

Czasami może nam się wydawać, że twórcy komiksów, szczególnie w wydawnictwie Marvel, boją się eksperymentować i wprowadzać coś świeżego, nowego. Wątek homoseksualizmu na przykład, nadal jest jednym z najmniej używanych. Czemu wspomniałam właśnie o tym? Ponieważ najnowsza seria związana z WakandąBlack Panther: World of Wakanda – jest opowieścią o nowej parze homoseksualnej w świecie komiksowym. Tym razem jednak, nie będzie to dwóch mężczyzn, tylko dwie wojowniczki.

Rysunki: Alitha E. Martinez
Kolory: Rachelle Rosenberg

Ayo jest kobietą, wybraną jako najlepsza ze swojego plemienia. Dzięki temu może ona przystąpić do szkolenia, które przechodzi każda członkini Dora Milaje, prywatnej straży Czarnej Pantery. Aneka jest jedną z generałów, która prowadzić będzie szkolenie nowych kandydatek do Aniołów Północy (ang. Midnight Angels, inne określenie na Dora Milaje). Obie kobiety spotykają się na macie już pierwszego dnia, jednak uczuciem, które żywią do siebie nawzajem niekoniecznie jest sympatia.

Taki początek historii miłosnej nie jestem niczym nowym, z nienawiścią czy niechęcią przeradzającą się w miłość spotykamy się równie często, co z motywem miłości od pierwszego wejrzenia, jeśli nie częściej. Tak właśnie zaczyna się sporo komedii romantycznych oraz książek, gdzie właśnie to uczucie nierzadko gra pierwsze lub drugie skrzypce. W Black Panther: World of Wakanda wątek miłości pomiędzy dwiema strażniczkami jest sugerowany już na samym początku. Nie jesteśmy świadkami jego dokładnego rozwoju, ale widzimy jak się nasila, jak obie kobiety zbliżają się do siebie.

Rysunki: Alitha E. Martinez
Kolory: Rachelle Rosenberg

Oprócz głównego wątku na ostatnich kartach zeszytu dostajemy inny mały fragment fabularny – początek historii opowiadającej o Zenzi, liderce The People, ruchu oporu wywodzącego się z Nigandy (sąsiada Wakandy). Ich celem jest obalenie monarchii kraju Czarnej Pantery, bowiem wierzą oni, że zabrane zostały im ziemie zapewniające ludowi Nigandy dobrobyt. Jakie życie miała ich liderka? Skąd w niej taka nienawiść do Wakandy?

Zenzi jest również uzdolniona. Nie jak Ayo, czy Aneka, ale posiada ona moc kontrolowania emocji innych na dużą skalę. Dzięki temu uchodzi cała i zdrowa z wielu opresji, jednak dla fanów komiksów o Czarnej Panterze nie będzie nowością informacja, że Zenzi wykorzysta swoje moce do całkiem innych celów.

Rysunki: Alitha Richardson
Kolory: Rachelle Rosenberg

Za stronę wizualną pierwszej części zeszytu odpowiadają Alitha E. Martinez (rysunki) oraz Rachelle Rosenberg (kolory). Ze stylem Rachelle jestem zaznajomiona już od dłuższego czasu i jeszcze się nie zawiodłam. Idealnie potrafi dobrać kolory do tonu historii. W tym komiksie kolory nie są krzykliwe, a raczej spokojne, stonowane. Z kolei rysunki w pełni pasują do etnicznej strony – afrykańskie kobiety nie noszą zbyt wiele odzienia, głównie ze względu na temperaturę, ale Martinez poradziła sobie z tym wyśmienicie. Stroje wojowniczek z kolei na pewno odbiegają znacznie od tych, do których przyzwyczaiły nas znane nam super-heroiny.

Scenariuszem historii Ayo i Aneki zajęła się Roxane Gay. Jest to jej debiut w świecie komiksów, a pomagał jej w nim Ta-Nehisi Coates, który pracuje przy głównej serii o sławnym Wakandzkim super-bohaterze. Muszę przyznać, że Gay najwyraźniej ma do tego smykałkę, ponieważ zachęciła mnie do dalszego czytania swoim podejściem – nie skupia się na miłości, a raczej uczyniła z niej jeden z głównych wątków całej historii.

Rysunki: Afua Richarson
Kolory: Tamra Bonvillain

Nad opowieścią o Zenzi pracowali: Yona Harvey i Ta-Nehisi Coates (scenariusz) oraz Afua Richardson (rysunki) i Tamra Bonvillain (kolory). Połowę pierwszego duetu stanowi poetka, więc dla niej zmiana z wierszy na scenariusz musiała być nie lada wyzwaniem. Sposób w jaki opisywana jest historia Zenzi może nam przypominać historię o przyszłej super-bohaterce, a nie o wrogu Czarnej Pantery. Bonvillain, podobnie jak Rosenberg, wie jak dobrze dobrać kolory;  w tej historii dominują żółcie, pomarańcze i raczej wątłe zielenie, które przywodzą na myśl wysokie temperatury i afrykańskie widoki. Kreska Richardson miejscami wydaje się niedbała, ale to tylko dodaje zeszytowi jeszcze więcej klimatu. Nie widzę tu zbytniej dbałości o szczegóły, a raczej o estetykę.

Z obydwu historii najbardziej spodobała mi się ta pierwsza. Może dlatego, że nie ukrywam się z moim niepoprawnym romantyzmem (chociaż nie gustuję w komediach romantycznych, chyba że mówimy o Bridget Jones…) i nigdy nie pogardzę dobrze napisaną opowieścią miłosną. Do tego dochodzą kobiety, które bez żadnych mocy są w stanie zbudować wokół siebie legendę i utrzymać pozycję najlepszej straży najważniejszej osoby w swoim państwie. Nie oznacza to jednak, że część poświęcona Zenzi jest zła, nic z tych rzeczy. Pomijając fakt, że tu również mamy do czynienia z kobietą, która nie da sobie w kaszę dmuchać, zawsze ciekawią mnie pierwsze kroki złoczyńców; nie, żeby ich usprawiedliwić, o nie. Lepiej jest znać dwie strony konfliktu.

Rysunki: Afua Richardson
Kolory: Tamra Bonvillain

Na trzydziestu dwóch stronach możemy przeczytać dwie historie, zupełnie różne od siebie . Pierwsza z nich to otwarcie opowieści o miłości z walką i przemocą w tle. Druga z kolei wprowadza nas w początki jednej z najbardziej zagrażających Wakandzie osób. Czy i jak się te historie połączą? Jak się zakończą? Pomimo nawiązań do serii Black Panther, World of Wakanda spokojnie może zostać uznane za oddzielną serię; nie potrzeba mieć sporej wiedzy o Wakandzie czy Czarnej Panterze, bo wszystkie najważniejsze informacje są objaśniane. Czy polecam tę serię? Tak, zdecydowanie, między innymi dlatego, że ten komiks zapisze się w historii Marvela – pracują nad nim same czarne kobiety, jako pierwsze i po raz pierwszy w dziejach wydawnictwa Domu Pomysłów. I robią to zaiste wyśmienicie.


Okładka: Afua Richardson

10 gru 2016

Ach, ci angielscy chłopcy. Nothing But Thieves, 27.11.2016

Koncerty w małych klubach mają swój urok. Czujesz się w nich inaczej niż na widowisku w wielkiej hali, stadionie czy otwartej przestrzeni. Magia polega na tym, że odmiennie odczuwa się muzykę oraz w inny sposób odbiera się jej wykonawców – wiadomo, intymna atmosfera robi swoje. Jeszcze lepsze jest jednak chodzenie na koncerty zespołu, którego masz okazję słuchać za każdym razem w coraz to większym klubie i z powiększającą się publiką.

Źródło: Instagram Nothing But Thieves

Nothing But Thieves jest dla mnie właśnie takim zespołem. Ich pierwszy występ w Polsce w styczniu 2015 roku, jako support Gerarda Waya (wokalisty nieistniejącego już My Chemical Romance) rozpoczął moją przygodę z tymi pięcioma chłopcami z Wielkiej Brytanii. Chłopcami, bo trójka z nich jest albo w moim wieku, albo młodsza, a pozostała dwójka zachowuje się jakby byli jeszcze młodsi. Później powrócili w marcu (na tym koncercie mnie nie było, niestety), w czerwcu i listopadzie (na tych już byłam). W tym roku również odwiedzili nasz kraj więcej niż raz – w ramach Opener Festival i całkiem niedawno, 27 listopada, na kolejnym solowym występie.

Tym razem NBT zawitali do Progresja Music Zone, klubu umiejscowionego na warszawskiej Woli. Pogoda raczej nie sprzyjała kolejkowaniu, ale ja i moja dobra przyjaciółka ani myślałyśmy się poddawać, o nie. Nasz szybki przyjazd był spowodowany chęcią spędzenia chociaż jednego koncertu przy barierkach oraz faktem, że miałyśmy dla zespołu i najukochańszego technicznego na świecie prezenty, ale to nie o tym będzie ten tekst. Przejdźmy więc do sedna.

Young Stadium Club
Zdjęcie wykonała: Anna Bursztynowicz

Jeszcze przed 19-tą zostaliśmy wpuszczeniu do klubu. Godzinka spędzona przy barierkach (Tak! W końcu!) i nadszedł czas na rozpoczęcie wieczoru – support. Tym razem tłum rozgrzała pochodząca z Łodzi grupa Young Stadium Club. Trzeba przyznać, że muzyka była niczego sobie. Sama nigdy nie słucham supportów przed koncertem; odkryłam, że pierwsze wysłuchanie muzyki na żywo lepiej na mnie działa. I tak było w tym przypadku, bo kawałki były energiczne, chociaż niektóre piosenki brzmiały niemal identycznie. Teksty też nie były całkowicie pozbawione sensu, jednak już na drugi dzień uświadomiono mnie, że wokalista leciał z playbacku. Nieładnie, oj, nieładnie.

Po nich przyszedł czas na gwiazdę wieczoru. Pierwsze nuty Itch zadziałały na tłum niczym zastrzyk energii. Przyznam jednak, że pierwsza wersja tej piosenki bardziej mi się podoba niż ta ostateczna, która wylądowała na albumie. Od samego początku wtórowaliśmy wokaliście, Conorowi Masonowi, i nie wyglądał jakby mu to specjalnie przeszkadzało. Później przyszła kolej na Honey Whiskey, Hostage, Hanging... W skrócie: otrzymaliśmy niemalże cały pierwszy album, tylko utwory były grane w innej kolejności. Set zakończył się wzbogaconym o Outro Excuse me, co bardzo spodobało się zarówno mi, jak i mojej towarzyszce. Zespół zaczął troszeczkę eksperymentować na scenie ze zmianą brzmienia znanych już nam utworów. Zrobili to w całkiem ciekawy sposób, chociaż nadal było tego troszkę mało, przynajmniej jak dla naszej dwójki. Na bisie usłyszeliśmy wolne i chwytające za serce Lover, Please Stay, po którym zabrzmiały ostatnie dwie piosenki wieczoru – bardzo energiczne i szybkie Trip Switch oraz jeden z pierwszych singli zespołu, Ban all the Music.

Dom Craik, James Price
Zdjęcie wykonała: Anna Bursztynowicz

W trakcie występu, nasza publika jak pierwsza na świecie miała okazję usłyszeć dwa najnowsze kawałki, które mają wylądować na następnym krążku, Get Better oraz Design. W moim odczuciu nie były one jakoś szaleńczo nowatorskie, chłopcy raczej trzymają się konwencji, która przyniosła im sukces. Nie działa to jednak na ich niekorzyść, bo wiadomo, że koncertowe wersje mogą się różnić od ostatecznych. Nie raz nie dwa byliśmy świadkami zmiany koncepcji całych albumów zanim te doszły do końcowej fazy – nagrania i wydania. Mam tylko nadzieję, że ta piątka nie będzie się zbytnio bała eksperymentów, bo cover Holding out for a Hero w ich wykonaniu był absolutnie niesamowity. Moje serce cierpi, bo nie mogą tego grać na żywo (utwór został nagrany na potrzeby serialu Wikingowie).

Zdecydowanym minusem wieczoru, było to, że wszyscy członkowie zespołu leczyli kaca jeszcze w trakcie występu. Postrzegam to, jako lekki brak profesjonalizmu, ale z drugiej strony… mogę tylko zgadywać, że w złotych latach rock ’n’ rolla wykonawcy nie musieli się męczyć po poprzednim wieczorze, bo nie zdążyli nawet wytrzeźwieć. Do tego dodajmy młode (w większości niepełnoletnie) piszczące fanki i mamy niemalże powrót do tamtych czasów. Czyż nie za tym tęskni sporo starszych od nas fanów muzyki bazującej na konkretnie brzmiącej gitarze?

Conor Mason, Phil Blake
Zdjęcie wykonała: Anna Bursztynowicz

Biorąc pod uwagę fakt, iż był to mój czwarty koncert Nothing But Thieves, wiedziałam doskonale czego się spodziewać. Lekko podchmieleni, ale bardzo sympatyczni Anglicy, najlepszy techniczny pod słońcem, któremu nie przeszkodzi nawet złamana noga w usztywniaczu i młode, rozszalałe chcicą fanki. Możecie się spytać, za co tak lubię ten zespół? Wtedy odpowiem Wam, że właśnie za to, jak brzmią na żywo, bo za każdym razem jest to dla mnie inne doświadczenie pomimo niemalże identycznej setlisty. I tym razem nie było inaczej. Pomimo lekkiego podchmielenia pokazali klasę. Wybawiłam się jak nigdy (chyba tylko na Slipknot bawiłam się lepiej) i już nie mogę się doczekać następnego razu oraz kolejnego albumu. Wbrew temu, co twierdzą niektórzy, muzyka rockowa (i jej pochodne) nadal mają to coś.

Nothing But Thieves
Zdjęcie wykonała: Anna Bursztynowicz

Nothing But Thieves to: Conor Mason (wokal + gitara), Joe Landridge-Brown (gitara), Dom Craik (gitara), Phil Blake (bas) oraz James Price (perkusja).


Setlista z 27.11.2016, klub Progresja Music Zone, Warszawa
Itch
Honey Whiskey
Hostage
Hanging
Get Better
Graveyard Whistling
Six Billion
Painkiller
Drawing Pins
Design
If I Get High
Excuse Me (Outro Jam)
Wake Up Call
Bis:
Lover, Please Stay
Trip Switch
Ban All the Music

Zdjęcie wykonała: Anna Bursztynowicz