27 mar 2018

Egzaminy? Jakie egzaminy?! - "Giant Days" Tomy 1 + 2


Studia to dla niektórych najlepszy czas w życiu. Prawie zero nauki, imprezy, zniżki. Studia to jednak również egzaminy, nad którymi siedzisz całą noc przed godziną sądu, bo po co chodzić na wykłady, skoro notatki dostarczy nam kolega/koleżanka z grupy. Studia to również ludzie, których poznajesz na korytarzach uczelni i akademików. Tak właśnie poznały się Esther, Daisy i Susan, główne bohaterki Giant Days.

Wykonanie: Lissa Tremain

Znajomość tych trzech bohaterek rozpoczęła się w akademiku. Trzy zupełnie różne dziewczyny, które na pierwszy rzut oka zupełnie do siebie nie pasują nawiązują mocną więź. Trio pomaga sobie nawzajem, razem przeżywają wszelkiego rodzaju przygody, przy których nie brakuje im humoru. Dzięki tak różnym cechom każdej z nich, wychodzą cało z niemal każdej niezręcznej sytuacji. W kilku z nich nie obędzie się jednak bez pomocy osób z drugiego planu.

Giant Days to komiks, na który nie wiedziałam, że czekam. Pierwszy tom zakupiłam z ciekawości, trochę poleżał na kupce wstydu zanim po niego sięgnęłam, a kiedy już to zrobiłam, żałowałam, że nie przeczytałam go wcześniej! Tak dobrego humoru w komiksie nie widziałam przez długi czas. To samo tyczy się postaci, zarówno Esther, Daisy i Susan, jak i tych z dalszego planu.

Wykonanie: Lissa Tremain

Scenariuszem zajął się John Allison. Giant Days to moja pierwsza styczność z jego twórczością, ale na pewno nie ostatnia. Postaci wykreowane przez Allisona są prawdziwe, autentyczne i bardzo naturalne. Tak samo jest z dialogami, które ani razu nie wydały mi się dziwne czy nienaturalne. To jest największy (i nie jedyny) plus tego komiksu; można się w niego wczuć do tego stopnia, że wkrótce zaczniemy widzieć siebie gdzieś tam w tle przygód Królowych Dramy, a kto wie, może nawet do nich dołączymy?

Allison genialnie zmieszał w jednym kotle naiwność Esther, niewinność Daisy i cynizm Susan. Te trzy dziewczyny są źródłem śmiechu przez większość lektury, czy to z powodu dram wypełniających życie panny Esther de Groot, zaskakujących dla nauczanej w domu Daisy Wooton codziennych sytuacji, czy okropnie realistycznych wywodów Susan Ptolemy.

Wykonanie: Lissa Tremain

Komiks jednocześnie nie boi się podejmować tematów, które w czasach jego tworzenia dopiero zaczęły być w komiksowym medium przyjmowane. Ostatnia z dziewczyn, Susan, to zatwardziała feministka. Daisy przeżywa pierwsza miłość, zadurzając się w swojej koleżance z zajęć. To z nią pierwszy raz zażywa substancje zakazane, a dzień później mierzy się ze spotkaniem z babcią. Jeśli zaś chodzi o Esther to cały czas mierzy się ona z przedmiotowym podejściem do kobiet.

Oprawa graficzna Giant Days należy do kategorii, które cieszą oko każdym kadrem. Lissa Tremain rysuje każdą kolejną stronę z lekkością, dzięki której komiks czyta się jeszcze chętniej. Prostota wykonania postaci łączy się z niezwykłą ich dynamiką oraz wyrazistością. Emocje wszystkich narysowanych bohaterów są widoczne od razu, a często zdarza się, że są aż nadto czytelne, co tylko dodaje uroku i humoru całej opowieści. W połowie drugiego tomu pałeczkę przejmuje Max Sarin, jednak zmiana jest tak subtelna, że przy pierwszym czytaniu jej nie zauważyłam.

Wykonanie: Lissa Tremain

Moi drodzy, nie ma co owijać dalej w bawełnę, czas przejść do konkretów. Giant Days to komiks tak dobry, że nie sposób go sobie odpuścić. Jeśli jesteście zmęczeni superhero i chcecie czegoś, co oderwie was od szarej codzienności i wywoła u Was śmiech, jest to pozycja dla Was. Oprócz tego, zobaczycie, że te wszystkie szkolne stresy, kiedy przeżywane przez kogoś innego, wcale nie są aż takie straszne. Dla mnie ten komiks to pozycja obowiązkowa, ale ja kocham dobrze napisane postaci i całe historie, gdzie humor nie jest przesadzony. W Giant Days jest go dużo a zarazem w sam raz. Teraz lećcie do księgarni i kupujcie. Nie ma co zwlekać!


Autorka okładek: Lissa Tremain
_______________________
Za egzemplarz recenzencki drugiego tomu dziękuję wydawnictwu Non Stop Comics.


2 mar 2018

Lepiej jest przemówić czy umrzeć? Kilka słów o "Tamte dni, Tamte noce"

Oskary, Oskara, Oskarów, Oskarami… Spekulacje na temat Nagród Amerykańskiej Akademii Filmowej nie cichną ani na moment. Przybierają jednak na sile na w okolicach listopada-grudnia, wracając do poprzedniej częstotliwości dopiero po uroczystej gali, która w tym roku odbędzie się już w tą niedzielę, 4 marca. Szczerze przyznam, że Oskary latały mi zawsze koło czterech liter. Nie przywiązywałam do nich wagi, wybierając film nie sprawdzałam, czy nominowany, czy laureat czy nie. W tym roku jest troszkę inaczej, bo w kilku kategoriach jest nominowany film, który mnie oczarował; film, którego historia zostanie ze mną prawdopodobnie na całe życie – Tamte dni, Tamte noce.


Lata 80. Północne Włochy, duża posiadłość niedaleko małego miasteczka Crema. Rodzina Perlmanów co roku w wakacje zaprasza do siebie rezydenta, który mieszka z nimi przez sześć tygodni i pomaga panu Perlmanowi w pracy naukowej. Ich jedyny syn, siedemnastoletni Elio, spędza czas głównie na transkrybowaniu muzyki, graniu na gitarze bądź pianinie, okazjonalnie spotykając się ze znajomymi.  W tym roku rezydentem jest Oliver, dwudziestoczterolatek pracujący nad swoim doktoratem. W zaledwie półtora miesiąca między nim i Elio rodzi się uczucie, które zostanie z nimi do samego końca.


Scenariusz Call Me by Your Name (bo tak brzmi oryginalny tytuł filmu) oparty jest na książce o tym samym tytule autorstwa André Acimana, która wydana została po raz pierwszy w 2007 roku. Nie mogłam się powstrzymać przed jej przeczytaniem po obejrzeniu filmu; szczególnie, że zakończenie jest inne niż jej filmowej adaptacji. Powiem Wam szczerze – tę książkę trzeba przeczytać.

Hasło, które znajduje się na polskiej edycji powieści, Aciman jest wyjątkowym znawcą pożądania, jest jak najbardziej prawdziwe. Nawet po seansie nie spodziewałam się tak wciągającej i niesamowicie zmysłowej oraz uczuciowej lektury. Kiedy już zaczęłam, nie mogłam się od niej oderwać; za każdym razem, gdy musiałam odłożyć ją na bok, czułam się jakbym odmawia sobie czegoś, co jest mi niezbędne do życia (a odkładać musiałam, bo zaczęłam lekturę – bardzo mądrze – w trakcie sesji egzaminacyjnej. Bo czemu nie).


Nie jest to jednak cała prawda o historii Elia i Olivera. Zarówno film jak i książka nie skupiają się na aspektach, które wydawałoby się, powinny grać główne skrzypce w tej opowieści. Nie jest podkreślone, jaka różnica wieku dzieli głównych kochanków (jest to tylko albo aż – zależy, jak na to spojrzeć – siedem lat). Głównych skrzypiec nie gra to również fakt, że obaj są mężczyznami. Ich orientacja seksualna nie jest zaakcentowana w żadnej scenie i na żadnej stronie. To nie o to chodzi w tej historii.


Pięknem Tamtych dni, Tamtych nocy jest to, że każdy wynosi z tej historii coś innego, ale większość jest zgodna, co do jednego: to jest film o miłości. Nie o miłości dwóch mężczyzn. Po prostu o miłości. O doznaniach młodego chłopaka, który na początku sam nie wie, co czuje i zmaga się z własnymi uczuciami. Nie chodzi tu tylko o jego fascynację i pociąg do Olivera. Jest jeszcze Marzia, przyjaciółka, która ewidentnie coś do Elio czuje, a co do której jest on tak samo niepewny jak do Olivera. Wakacyjny romans targa jego sercem i umysłem, a jego nieśmiałość wcale mu w tym nie pomaga. To wszystko jest tak bardzo dla niego nowe, że od początku do końca mota się w swoich rozmyślaniach i działaniach.

W książce jest to opisane niesamowicie prawdziwie. Razem z Eliem przeżywamy jego rozterki, niezadowolenie z tego, jak jest traktowany przez główny obiekt swoich uczuć. Powoli dojrzewamy wraz  z nim do podjęcia kroku w stronę nawiązania głębszej i mocniejszej więzi z Oliverem, bo goni ich przede wszystkim czas. Elio nie chce żałować, że czegoś w życiu nie zrobił. Tak kończy na spędzaniu nocy z przyjezdnym Amerykaninem a dni z Marzią, która jest w niego zapatrzona jak w obrazek. To też jest ten aspekt historii, który nie pozwala nam jednoznacznie stwierdzić, iż jest to opowieść o miłości gejowskiej.


Będzie jednak błędem stwierdzenie, iż fakt, że Elio i Oliver są tej samej płci nie ma wpływu na to, jak rozgrywa się ich romans. W mojej interpretacji, dzięki temu historia nabiera głębi, jest jeszcze bardziej ekscytująca i potęguje nasze doznania, które przecież wpływają na odbiór.

Gdyby film opowiadał o miłości siedemnastoletniej dziewczyny do Olivera bądź miłości Elia do dwudziestoczteroletniej studentki, nie byłoby dreszczyku antycypacji, przynajmniej nie tak mocnego, jakiego możemy doświadczyć oglądając Call Me by Your Name. Fakt, iż obaj są mężczyznami podkreśla, jak bardzo ich uczucie jest zakazanym owocem i jak bardzo jest prawdziwe. Elio przecież nie kryje się z Marzią, a Oliver nie kryje się z Chiarą (dziewczyną z kliki młodzieży z okolicy, która obiera sobie młodego studenta za cel).


Wydaje się również, że Elio i Oliver skrywają  swoje uczucia nie tylko z obawy przed reakcją ich otoczenia; obaj nie są pewni tego, co dzieje się między nimi. W jednej z ostatnich scen, kiedy już doszło do zbliżenia, Oliver wyznaje młodemu Perlmanowi, że ten podobał mu się od samego początku; ba, nawet dał mu znak – dotknął go podczas meczu siatkówki, jednak po reakcji chłopaka się wycofał. Sam Elio – jak to zostało opisane w książce – nie wiedział, co to oznacza; czy Oliver się z niego nabija? Czy może naprawdę daje mu do zrozumienia, że chce czegoś więcej? Okazuje się, że młody Amerykanin jest równie nieśmiały, chociaż sprawia całkiem inne wrażenie.

Czyż nie tak wyglądają wakacyjne młodzieżowe romanse? Dreszcz niepewności wymieszany z ekscytacją, kiedy widzimy obiekt naszych uczuć, ale nie mówimy nic z obawy przed odrzuceniem. Jednocześnie walczymy ze sobą, z odwiecznym pytaniem co by było gdyby?, bo może ta osoba jednak za nami przepada, może chociaż nas lubi. Co jeśli, oni chcą tego samego, ale są tak samo nieśmiali i pełni niepokoju o naszą reakcję? Czy powinniśmy czekać na ich pierwszy krok, przejąć inicjatywę czy może odpuścić?


Tamte dni, Tamte noce przemawia do mnie również dlatego, iż dla mnie początki romansów są najpiękniejsze i najbardziej magiczne. Wszystko jest dla kochanków pierwszym razem, ekscytacja miesza się z pożądaniem, magia tego, co jest między nimi jest najbardziej wyraźna. W Call Me by Your Name jest pokazane właśnie to i tylko to. Miłość Elia i Olivera jest niesamowicie silna i krótka. Ich romans kończy się niemal tak szybko, jak się zaczął. Oczywiście, ich pożegnanie łamie serce, ale czy taka miłość nie jest warta bólu?


Dzięki tej więzi historia Elia jest również opowieścią o dojrzewaniu. Jesteśmy świadkami jak w ciągu sześciu tygodni młody chłopak się zmienia: staje się bardziej odważny, przeżywa swój pierwszy raz (i z mężczyzną i z kobietą), swoją pierwszą miłość i pierwsze złamane serce. Kiedy podczas ostatniej sceny, miesiące po Oliverze, widzimy go podczas przygotowań do świąt, już wydaje się być innym Eliem. Rozmowa telefoniczna z Oliverem przywołuje jego wspomnienia, obaj pamiętają, to co się im przydarzyło. Smutnym jest to, że tylko jeden z nich ruszył dalej.

Elio nigdy nie zapomni o Oliverze, nie zapomni o żadnym detalu, zapamięta wszystko. Oliver za to, zapomni czegoś, co uczyniło ich romans jeszcze bardziej wyjątkowym – nazwij mnie swoim imieniem, a ja nazwę cię moim.


Część z Was pewnie uzna, że trochę przesadzam. Istnieje taka możliwość, nie będę ukrywać. Minął jednak miesiąc odkąd widziałam Tamte dni, Tamte noce, po drodze zdążyłam obejrzeć go jeszcze raz już po lekturze książki Acimana i moje odczucia tylko się potwierdziły. Ba, zauważyłam o wiele więcej niuansów, które zostały tak dokładnie opisane w powieści, a których Ivory zdecydował się nie przenieść na ekran. Nie winię go, i bez nich przekaz pozostał ten sam. Pozostaje mi tylko polecić Wam jeszcze goręcej i film i książkę. Obie pozycje obowiązkowe nie tylko ze względu na oskarową nominację. Najzwyczajniej w świecie ze względu na piękno.