23 lip 2016

Akademia Nastoletnich Super-Bohaterów - co nieco o "Marvel Avengers Academy"

Odkąd w sieci pojawił się zwiastun nowej mobilnej gry Marvela, czekałam na jej pojawienie się na rynku z małą niecierpliwością. Małą, bo nigdy nie pociągały mnie gry na smartphone'y, ale oczekiwanie było, gdyż spodobała mi się forma samej rozgrywki. W Marvel Avengers Academy gram od połowy kwietnia po dziś dzień. I chyba przyszedł najwyższy czas, aby co nieco o niej napisać.


Główna akcja gry opiera się na akademii stworzonej przez Nicka Fury'ego dla młodych super-herosów. Na początku cała uwaga skupia się na pierwszych studentach – Iron Manie oraz Wasp (Janet Van Dyne). Sama szkoła powstała, gdy ze strony Hydry oraz Instytutu AIM pojawiło się zagrożenie. I właśnie na tym opiera się akcja gry. Wraz z wykonywaniem zadań odkrywają się przed naszymi super bohaterami nowe zagrożenia, w zwalczaniu których pomagają nam dołączający do akademii herosi. Trzeba dodać,  że wszyscy (oprócz Fury'ego) są w naszej grze nastolatkami, nawet Steve Rogers.

Oprócz tego, od kwietnia twórcy gry zabawiają nas dodatkowymi wydarzeniami. Do tego czasu mieliśmy okazję walczyć u boku Strażników Galaktyki przeciwko Ronanowi, braliśmy udział w Civil War, a teraz trwa event związany ze Spider-Manem. Wszystkie te urozmaicenia mają z góry określony czas trwania, a w trakcie dostajemy okazję zrekrutowania niedostępnych w głównej akcji herosów – całej drużyny Strażników, Czarnej Pantery, Parkera a nawet Crossbonesa czy Doktora Octopusa.


Gameplay do skomplikowanych nie należy; postaci wykonują zadania czasowe (podobnie jak w The Sims), a my w tym czasie możemy robić co chcemy. Czas w grze jest realny, niektóre zadania mają nawet od ośmiu do dwunastu godzin, co wiąże się z oczekiwaniem. Ktoś, kto ma problemy z cierpliwością może MAA nie polubić. Za wykonywanie zadań otrzymujemy punkty doświadczenia (XP) oraz walutę gry, credits. Dzięki tym pierwszym, jak można się domyślić, zdobywamy kolejne poziomy, a dzięki tym drugim możemy nabyć np. herosów czy budynki. Oprócz tego do dyspozycji mamy shards, które są walutą premium – jeśli chcemy ich więcej niż dostajemy w grze na początku, możemy więcej zakupić. Za nie możemy przyśpieszyć wykonywanie zadań oraz zyskać postaci, które są dostępne tylko poprzez ich zakup za pomocą niebieskich kryształków.


Grafika gry należy do tych przyjemnych dla oka. Postaci zostały całkiem dobrze zaprojektowane i nawet „zwykłe” ubrania przywodzą nam na myśl ich stroje, kiedy ci wkraczają w role herosów, których tak dobrze znamy. Nie można wymagać zbyt wiele od gry mobilnej, jednak Marvel przyzwyczaił już nas do dobrej jakości wizualnej strony gier smartphone’owych.


Oprócz grafiki, do plusów MAA należy sposób przedstawienia postaci. W moim mniemaniu zostały one odwzorowane dobrze; może są lekko przerysowane, ale trzyma się to w dobrym guście. I tak mamy Tony’ego Starka, który jest zapalonym, ale również zakochanym w sobie wynalazcą. Steve Rogers jest w ciągłym ruchu, wszyscy w akademii idą do niego, kiedy potrzeba im partnera do treningu. Natasha ciągle wszystkich szpieguje i próbuje odkryć wszystkie sekrety Fury’ego, a Loki... to Loki – rzezimieszek, który nie lubi swoich przybranych ojca i brata.

Wad gry znalazłam dwie. Wraz z coraz częstszymi uaktualnieniami (związanymi z wydarzeniami tematycznymi oraz ciągłymi usprawnieniami) gra potrafi się wyłączyć bez powodu, nawet w trakcie przypisywania zadania któreś z postaci. Myślałam, że może to być związane ze zbyt słabym technicznie urządzeniem, jednak na sprawniejszym sprzęcie crashe nadal się zdarzają. Oprócz tego, czasowe eventy są niemal niemożliwe do ukończenia bez wydawania shardów, które niestety do najtańszych nie należą. Dla większości może to stanowić problem, a nawet zniechęcać do dalszego grania. Wadą może być również fakt, iż gra jest dostępna tylko w języku angielskim, co mi akurat wcale nie przeszkadza.


Podsumowując, Marvel Avengers Academy jest jedną z lepszych gierek, w które miałam okazję zagrać. Wciągnęłam się w rozgrywkę i całkiem miło marnuje się przy niej czas. To nie znaczy jednak, że nie można się w trakcie grania wkurzyć (co chyba nie jest rzadkie przy jakiejkolwiek z gier), ale wystarczy jedno dłuższe zadanie, przerwa od rozgrywki, i nerwy mijają. Polecam MAA wszystkim, którzy nie mają co robić na przerwach w szkole, pracy, podczas czekania na tramwaj, pociąg, czy po prostu dla tych, którzy potrzebują jakiegoś zajęcia podczas ataków nudy.


16 lip 2016

Ponure miasto Grimm - recenzja "Grimm City: Wilk!" Jakuba Ćwieka

Jakub Ćwiek już od kilku lat jest jednym z moich ulubionych polskich pisarzy. Ma nie tylko genialne pomysły, ale i ich wykonanie nigdy nie przestaje wzbudzać we mnie podziwu – czy czytam kolejną nowość, czy tylko odświeżam sobie poprzednie pozycje. Na każdą premierę jego nowych książek czekam zawsze z tą samą „dziką” niecierpliwością; w moim przypadku można to porównać z wyczekiwaniem na kolejne części Harry’ego Pottera w czasach nastoletnich. Nie inaczej było z Grimm City: Wilk!. Książkę nabyłam na tegorocznym Pyrkonie, gdzie była ona dostępna przedpremierowo, jeśli mnie pamięć nie myli. Jednak dopiero po ukończeniu roku akademickiego mogłam do niej zasiąść bez wyrzutów sumienia (licencjat niby nie zając, a jednak mało brakowało, a by mi uciekł).


Przygodę w Grimm City zaczynamy od małego wprowadzenia w sytuację miasta, które zostało zbudowane na ciele olbrzyma. Kilka ataków na taksówki, gdzie ginęli pasażerowie – cele ataków – oraz taksówkarze – niewygodni świadkowie. Potem poznajemy postać, która odegra bardzo dużą rolę w opowiadanej historii, a wszystko za sprawą jednego dnia, kiedy to najzwyczajniej w świecie zastępował w pracy swojego przyjaciela i zarazem współlokatora. Zostaje on wplątany w morderstwo oficera policji, wysłannicy jednego z bossów rządzących światkiem przestępczym miasta próbują go dorwać, a wszystko to przez jeden z kursów, kiedy to wiózł ze sobą... Czerwonego Kapturka. Potem martwych ciał jest już tylko więcej, jednak Alfie Moore zyskuje dobrze przygotowanych kompanów.

Trzeba przyznać, że Ćwiek odwalił kawał niesamowicie dobrej roboty, budując świat, który bazuje na dobrze znanych nam baśniach i chyba nie trzeba wspominać, czyjego autorstwa są te baśnie. Niektóre mają w książce udział większy, inne mniejszy; reprezentowane są przez małe easter eggi. Sam pomysł uważam za jeden z kategorii genialnych, ponieważ nawet jeśli mamy na rynku całkiem sporą ilość najróżniejszych interpretacji baśni, wersja Ćwieka jest czymś świeżym.


Jedna z głównych postaci książki, Alfie, jest ofiarą całego zamieszania. Jest on muzykiem, grającym od czasu do czasu w lokalach. Udziela również lekcji gry na pianinie, bo nawet w Grimm City sytuacja artystów nie różni się zbytnio od tej w naszym świecie. Pomocną dłoń w trudnej sytuacji wyciąga do niego Agent McShane z NS (Szlachetna Posługa, a inaczej Noble Service), stary znajomy z dawnych lat. Później dołącza do nich inspektor Evans. Razem z McShanem byli kiedyś partnerami, co tylko dodaje humoru i sprawia, że czytelnik jest ich postaciami bardziej zainteresowany.

Oczywiście w opowieści jest sporo postaci pobocznych, jak bogacz Dragosavalij, jego lokaj Mortimer Shreck czy dziennikarka Palla Di Neve. Postaci te wnoszą całkiem sporo do całej historii; autor wykorzystuje ich również, aby wprowadzić nowe wątki, które tylko zachęcają nas do czekanie na kolejne części.


Nie można nie wspomnieć o samym mieście. Zbudowane na cielsku olbrzyma nie należy do najpiękniejszych miejsc w świecie wykreowanym przez autora. W metropolii wydobywa się ropę płynącą w żyłach olbrzyma, która do tego jest pompowana przez serce stworzenia. O powstaniu miasta krąży legenda; olbrzym niosący zniszczenie i śmierć został pokonany przez pięciu śmiałków. Nazwa miasta pochodzi od pierwszych liter ich imion. Trzeba dodać, że śmiałkowie ci dotarli do olbrzyma dzięki magicznej fasoli; po zasadzeniu jej ta urosła aż do nieba, gdzie piątka śmiałków dorwała potwora, a jego ciało spadło na ziemię. Brzmi znajomo?

Najbardziej jednak zaimponowała mi nie tylko akcja książki, ale religia w niej przedstawiona. Nie mogę się nadal nadziwić, jak dobrze to wyszło i jak pomysłowo zostało to przedstawione. Mamy bowiem religię, której bogiem jest Bajarz. Wyznanie to ma kilka odłamów – jeden z nich mówi o tym, że tok życia wszystkich ludzi składa się na jedną wielką powieść; mało tego, że wszyscy postępują według określonych już schematów. Inny odłam uważa z kolei, że owszem, wszyscy jesteśmy częścią jednej powieści, ale to my decydujemy o treści zawartych w niej opowiadań. Jeszcze inny odłam zakłada, że każde życie to jedna powieść, a wszystkie z nich składają się na ogromną bibliotekę. Kapłani pierwszego odłamu nazywają się legendytami, za drugi odłam odpowiadają bajanie, a za trzeci epizodyści. Oprócz tego, w książce wykreowane zostały plemiona, a jedno z nich – Shorouki – odegra niemałą rolę w wydarzeniach składających się na akcję książki.


Nie muszę raczej pisać, że Grimm City: Wilk! przypadło mi do gustu ogromnie. Cały ten świat, jego złożoność i małe, czasem ledwo zauważalne elementy... Cóż, muszę przyznać Jakubowi Ćwiekowi rację; dobrze, że notatki o tej książce przeleżały tyle czasu i czekały na swoją porę; kto wie, czy książka ta byłaby tak dobra, jeśli zostałaby napisana dziesięć lat temu. Nie można również zaprzeczyć, iż jest to niemalże znakomite rozpoczęcie kolejnej serii. Pozostaje mi tylko napisać: czekam na więcej!