24 lis 2016

"The Grand Tour", czyli powrót motoryzacyjnej trójcy.

tekst zawiera spoilery

Dzięki Amazon Prime na naszych ekranach po burzliwym rozstaniu z Top Gear znów pojawili się trzej muszkieterowie, choć zamiast szpad jedną dłonią trzymają kierownice, a drugą drążek skrzyni biegów. Jeremy Clarkson, Richard Hammond i James May, bo o nich tutaj mowa, powrócili ze swoim nowym programem, The Grand Tour. Pierwszy odcinek pojawił się w sieci 18 listopada na platformie Amazon. Pytanie, czy warto było na nich znów czekać?


Odkąd świat obiegła informacja, że planowane jest nowe show motoryzacyjne z udziałem brytyjskich prezenterów, fani oszaleli z radości. Każdy, kto śledził poprzednią produkcje z nimi w roli głównej, wiedział w jakich okolicznościach została ona zakończona. Przez prawie rok panowie uchodzili za bezrobotnych, gdy nagle oświadczono, że amerykańska platforma internetowa podpisała z nimi kontrakt. Prace nad programem ruszyły z kopyta na równi z marketingową otoczką i materiałami promocyjnymi. Czekających wielbicieli tej trójki podsycano krótkimi teaserami, wideo z planu, zdjęciami. Gdy do premiery został tylko tydzień w sieci codziennie pojawiał się krótki film podsumowujący cały sezon, oczywiście tak, by tylko lekko uchylić rąbka tajemnicy.

Mnie, jako fankę tego trio, oglądanie pochłonęło od razu. Pierwsza scena przedstawia Clarksona wychodzącego z siedziby BBC, czyli poprzedniego pracodawcy. Szaro, buro, pada deszcz, a i sam Jeremy ma nietęgą minę, co wprowadza widza w nostalgiczny klimat. Następnie przenosimy się na lotnisko w Californii, Jezza wsiada do Forda Mustanga, wyjeżdża z miasta, gdzie dołączają do niego wierni przyjaciele, Richard i James, również za kierownicą Mustangów. Po chwili panowie mkną po pustyni, gdzie pojawiają się inne dwu- i czterokołowe pojazdy. Motocykle, auta, te nowe i nieco starsze, ciężarowe i osobowe, super samochody i te bardziej przystępne dla przeciętnego Kowalskiego.

Szczerze? To ujęcie jest cholernie dobre, czuje się przyjemne mrowienie i ekscytacje na myśl, co stanie się za moment. A potem jest jeszcze lepiej!


Scena, grający na żywo zespół, wielki metalowy skorpion, któremu z odwłoka bucha ogień, tancerki i mnóstwo fanów, którzy na widok wysiadających trzech starszych facetów z aut wiwatują z radości. Oficjalne przedstawienie się, przywitanie z widownią, zaprezentowanie przenośnego namiotu, które służy za studio - to formalności, które musiały się pojawić, a i tak okraszone były dobrą dawką brytyjskiego humoru. Żarty ze wzrostu Hammonda, powolności Maya i porównanie aparycji Clarksona do szympansa, sprawia że nie można się nie uśmiechać.

Po krótkiej lekcji angielskiego dla Amerykanów, już wewnątrz studia, pojawia się pierwsza część porównania hiper samochodów: McLarena P1, Porche 918 Spyder i Ferrari LaFerrari. Test był o tyle wyczekiwany, ponieważ miał się pojawić w ostatnim sezonie Top Gear, niestety do emisji nie doszło. Następnie czas na pierwszą niespodziankę od twórców – Conversation Street, segment, w którym prowadzący omawiają różne zagadnienia związane ze światem motoryzacji. Ta część programu była bardzo krótka, być może dlatego, że według wcześniejszych przecieków, miało jej w ogóle nie być.

Źródło: The Grand Tour FB

Druga, znacznie bardziej zaskakująca mnie sprawa, to tor testowy. Zaznaczę tutaj, że konwencją programu jest nagrywanie każdego odcinka w innym kraju, a jak wiadomo, wielkiego kawału asfaltu nie da się zabrać ze sobą w walizkę. Sam tor znajduje się w Wielkiej Brytanii i jest... co najmniej intrygujący. Jeremy ochrzcił go nazwą Eboladrone, ponieważ z lotu ptaka kształt trasy przypomina wirusa Ebola. Poza testami aut, ma on służyć do porównywania czasów okrążeń samochodów, które będą prowadzone przez tego samego kierowcę. Chyba domyślacie się, czym to pachnie, prawda?

Oceniając całość, choć bardzo chciałabym dać 10/10, to muszę porzucić pryzmat patrzenia na program przez dziwaczną miłość jaką darzę Clarksona, Hammonda i Maya, i spojrzeć na to nieco surowym wzrokiem. Oczywiście, zdjęcia są niesamowite, zachwycałam się każdym kątem, każdym ujęciem, montaż dodaje im jeszcze więcej uroku, jednocześnie pokazując, jak wiele pracy włożono w show. Zdaję sobie sprawę, że nie każdy zwraca na to uwagę, ja jestem nieco spaczona przez moje studia, proszę mi wybaczyć. Muzyka zasługuje na największe noty, soundtrack jest dobrany po prostu genialnie. Panowie nadal mają swój pazur, a dzięki temu, że The Grand Tour udostępniany jest na platformie internetowej, mogą sobie pozwolić na nieco pikantniejsze żarty i zwyczajnie większy luz przy doborze słownictwa, co da się zauważyć.

Źródło: The Grand Tour FB

Jedyną rzeczą, która mi przeszkadzała był kierowca testujący BMW M2 na nowym torze. Rozumiem, że takie było założenie programu; amerykański koleś musi ponarzekać na auta, które amerykańskie nie są. W tym miejscu poczułam zgrzyt, ale to niewątpliwie tęsknota za Stigiem.

Jest jeszcze jedno... Po teście super samochodów spodziewałam się... więcej. Nie ukrywam, że to, co wykonała ekipa na torze jest naprawdę powalające, ale lubię, gdy pokazują takie auta na trasie. Nie zrozumcie mnie źle, jestem świadoma, że może to wynikać z polityki marek tych samochodów, które nie zawsze godzą się na udostępnienie modeli (dlatego często auta pożyczane są od prywatnych właścicieli), ale jakoś tak... chciałabym więcej. Z tego względu daję mocne 9/10. Mimo to pewna jestem, że po kolejnych odcinkach uzyskają ode mnie najwyższą ocenę, w pełni zasłużoną.

Źródło: The Grand Tour FB

Trzeba przyznać, że program w wielu aspektach jest podobny do Top Gear. Owszem, jest to na swój sposób wspaniałe, bo w takim właśnie wydaniu pokochaliśmy Jezze, Hamstera i Capitan Slow. Pamiętać należy, że kij ma zawsze dwa końce, a jedna produkcja będzie porównywana do drugiej.

Czy to mi przeszkadza?

Ani trochę, dopóki moja święta motoryzacyjna trójca pozostanie sobą. Nie oszukujmy się, Jeremy nie pozwoli, by było inaczej. Zresztą w premierowym odcinku kilkukrotnie sami sugerowali podobieństwa, w humorystyczny sposób. To są piekielnie zdolne, inteligentne, i jak dla mnie kochane, bestie, które są świadome takich porównań i wiedzą, co powiedzieć, by ich było na górze.


Pozostałe odcinki sezonu zapowiadają się równie interesująco. Materiał promocyjny puszczony w pierwszym odcinku sprawił, za ciężko będzie mi czekać tydzień do kolejnej odsłony. Pocieszam się, że czeka mnie jeszcze 11 tygodni (jak cudownie do brzmi!) z trzema facetami, którzy przewracają się i jeżdżą samochodami, często przerobionymi na dziwaczne maszyny. Podkreślić trzeba, że Amazon zdaje sobie sprawę, jakim skarbem dysponują. Świadczy o tym przedłużenie kontraktu o 2 kolejne sezony, co w sumie daje nam 5, jeszcze przed listopadową premierą. Pamiętajmy, że apetyt rośnie w miarę jedzenia, kochani. Nie wiem jak Wy, ale ja już umieram z głodu.

Po cichu liczę, że ta trójka wpadnie nad Wisłę z nagraniem, jeśli nie kilku, to chociaż jednego odcinka.

W końcu... co może pójść nie tak?

Autorka recenzji: ChemicalHouse

13 lis 2016

Żelazne serce piętnastolatki w "Invincible Iron Man" #1 (2016)

Kilka tygodni temu światem komiksów wstrząsnęła wiadomość o nastolatce przejmującej od Tony’ego Starka zbroję Iron Mana. Riri Williams, bo tak właśnie nazywa się nasza bohaterka, w wieku piętnastu lat otrzymała darmowe stypendium i zaczęła studia na MIT (Massachusetts Institute of TechnologyInstytut Technologii w Massachusetts). To wtedy nadarzyła się okazja, aby stworzyć swoją własną zbroję, bo w sumie to… czemu nie?

Rysunki: Stefano Castelli, Kolory: Marte Gracia

Riri pierwszy raz widzimy w siódmym numerze poprzedniej edycji Invincible Iron Man. Poznajemy ją, kiedy zbroja jej autorstwa jest już ukończona. Projekt jednak przysporzył jej problemów, ponieważ wszystko działo się w jej pokoju akademickim, co w końcu przyciągnęło uwagę urzędników i strażników. Jedynym wyjściem dla młodej dziewczyny była ucieczka w pancerzu. Po kilku super-bohaterskich przygodach przyciąga ona uwagę samego Starka, jednak wkrótce on sam znika, a Riri zostaje sama.

Pierwszy numer nowej edycji Invincible Iron Man – poświęconej właśnie młodej Riri – zaczyna się retrospekcją, których jest kilka w tym zeszycie. Rodzice wtedy pięcioletniej dziewczynki spotykają się najprawdopodobniej z psychologiem z powodu problemów wychowawczych. Dowiadują się, iż te problemy wynikają z nudy, którą odczuwa ich nadzwyczaj inteligentna córka. Przy okazji dostają też radę, którą moim zdaniem powinni dostawać wszyscy rodzice super-geniuszy:

Rysunki: Stefano Castelli, Kolory: Marte Gracia

Drugi wątek zeszytu to pierwsza większa misja super-heroiny. Ściera się ona z Animax, mutantką, która potrafi stworzyć wszelkiego rodzaju stwory przy użyciu własnego DNA. Najczęściej są to potwory Riri napotyka w trakcie walki problem – brak swojej własnej AI w zbroi. Trochę to trwa, zanim dochodzi do sposobu, w jaki pokonać swoją przeciwniczkę. Już po wszystkim Riri ma pretensje do samej siebie. Mogą one nam się wydać dosyć znajome, szczególnie jeśli znamy więcej super-geniuszy, którzy poszli drogą super-bohaterską.

Postać Riri została zainspirowana aktorką Skai Jackson, znaną głównie z telewizyjnych produkcji Disneya. Nie wiem za wiele o samej aktorce, ale Riri wydaje się być całkiem ciekawą postacią, nawet jeśli nie śledzi się jej przygód od początku. W jednej z retrospekcji widzimy ją, w wieku dziesięciu lat, budującą nadajnik mający służyć wzywaniu pomocy przez super-herosów, kiedy są oni w kłopotach. Kto z nas zbudowały coś takiego w jej wieku? Chyba tylko Stark.

Rysunki: Stefano Castelli, Kolory: Marte Gracia

Za scenariusz serii, tak samo jak i poprzedniej, odpowiada Brian Michael Bendis. Trudno mi jest powiedzieć cokolwiek, tak na samym początku, ale… wydaje mi się, że podszedł do Riri jak do dziewczyny starszej niż 15-16 lat. Może moje odczucia się zmienią po następnych numerach, tego jeszcze nie wiem, ale na razie panna Williams wydaje się być wyjątkowo dojrzała na swój wiek. Przynajmniej w tym zeszycie.

O rysunki zadbał Stefano Caselli, a kolory wziął pod opiekę Marte Gracia. Postaci są żywe, łatwiej jest mi sobie wyobrazić, jak się ruszają przechodząc z jednego panelu na drugi. Sama Riri wygląda naprawdę jak nastolatka; na każdym z rysunków jest w jej wyglądzie jeszcze coś dziecięcego, czego brakuje mi właśnie w scenariuszu. Okładkę ponownie stworzył duet: Gracia z Caselli, i muszę przyznać, że efekt jest, przynajmniej dla mnie, zachwycający. Mam nadzieję, że wkrótce ujrzymy Riri właśnie w takiej zbroi.

Rysunki: Stefano Castelli, Kolory: Marte Gracia

Kończąc, trudno mi jest wyrazić zdanie na temat nowej edycji Invincible Iron Man. Jestem zachwycona, że Marvel zdecydował się na taki krok. Riri jest takim Tonym Starkiem w spódnicy, tylko kolor skóry ma ciemniejszy. Seria na pewno przypadnie do gustu młodszym fankom tworów z Domu Pomysłów. Sama będę serię kontynuować po prostu, żeby zobaczyć, jak dalej potoczą się losy nastoletniej super-heroiny, czy da sobie radę, czy jest tak samo zdeterminowana co jej starszy kolega ze zbroją, i czy wyrośnie z niej bohaterka na miarę Iron Mana. Mam szczerą nadzieję, że Marvel nie pokpi sprawy.


Rysunki: Stefano Castelli, Kolory: Marte Gracia

8 lis 2016

Bezwstydne slumsy Chicago w "Shameless" (sezony 1-6) - recenzja

Sprawa ze mną i dobrymi serialami wygląda tak: jeśli ktoś mi je poleci, trochę mi zajmie zanim sama się przekonam o ich jakości. Jeśli zobaczę coś gdzie w internecie, wygląda to podobnie. Niedawno po raz kolejny przekonałam się, że lenistwo jest moim ogromnym przekleństwem. W dwa tygodnie nadrobiłam sześć i pół sezonu serialu, który prawdopodobnie kończy się w tym roku – Shameless. Serial należy do grupy tych, których pierwotne wersje pojawiały się najpierw w Wielkiej Brytanii, a potem Amerykanie stwierdzili, że zrobią swoją. Z tego co mi wiadomo, pierwsze sezony obydwu serii mają jednakowe scenariusze, a od drugiego sezonu pojawiają się różnice; są to wręcz oddzielne seriale. Nie wiem, jak wygląda sytuacja z wersją brytyjską, jeszcze nie skusiłam się na seans. Wiem za to, że ta zza Atlantyku podbiła moje serducho.


Shameless opowiada perypetie siedmio- a czasem i ośmio-osobowej rodziny Gallagherów mieszkającej na przedmieściach Chicago. Można powiedzieć, że ich dzielnica przypomina slumsy. Ojciec – Frank (William H. Macy) – jest typowym menelem, który wraca do domu tylko po pieniądze. Jego żona, Monica (Chloe Webb), uciekła od rodziny (później dowiadujemy się, iż cierpi ona na dwubiegunowość i odmawia przyjmowania leków). Opiekę nad młodszym rodzeństwem przejmuje najstarsza z nich, Fiona (Emmy Rossum). Kiedy poznajemy Gallagherów od razu wprowadzani jesteśmy w wypracowaną przez nich rutynę.

W momencie rozpoczęcia serialu najmłodszy z rodzeństwa Liam (grany przez bliźniaków, Brenanna i Blake’a Johnsonów) miał tylko dwa latka. Później mamy Carla (Ethan Cutkosky) oraz Debbie (Emma Kenney), uczących się w podstawówce. Kolejna dwójka to Ian (Cameron Monaghan) oraz starszy od niego o około dwa lata Lip/Phillip (Jeremy Allen White), obaj w liceum. Do tej gromadki dochodzą sąsiedzi i przyjaciele rodziny – Kevin (Steve Howey) i Veronica (Shanola Hampton) oraz późniejszy chłopak Fiony, Steve (Justin Chatwin). Są to główne postacie, z którymi później spotykałam się co odcinek, jednak te drugoplanowe wcale nie były takie złe.

Gallagherowie (wraz z Kevinem i Veronicą) w pełnej krasie.

Przez sześć sezonów widzimy, jak młodsza część Gallagherów rośnie, jakie problemy czekają ich na drodze do dorosłości. Lip jest najmądrzejszym dzieciakiem w szkole. Ian chciałby zaciągnąć się do wojska; oprócz tego ma romans z właścicielem sklepu, w którym pracuje. Hobby Carla skupia się wokół przemocy i zadawania bólu innym. Debbie z kolei bardzo brakuje matki, a Liam… to dwulatek, którym każde z rodzeństwa zajmuje się po trochu. Fiona łapie każdą dorywczą pracę, aby zapewnić swojej rodzinie dach nad głową i jedzenie. I tak toczy się ich życie do czasu, aż nie spadną na nich nowe problemy.

Dobrym przykładem wyśmienitej postaci drugoplanowej jest grana przez Joan Cusack, Sheila Jackson. Matka jednej ze znajomych Lipa jest postacią tak samo dziwną jak i kochaną. Sheila ma bowiem fobię – nie potrafi wyjść z domu, po przekroczeniu progu dostaje ataku paniki. Oprócz tego ma raczej zaskakujące upodobania łóżkowe. Jeszcze inna postać drugoplanowa (która po prostu podbiła moje serce) to Mickey Milkovich (Noel Fisher). Długo nie widziałam tak dobrej ewolucji bohatera, z agresywnego młodocianego przestępcy do… agresywnego młodocianego przestępcy, który potrafi być troskliwy, kochający i delikatny. Mickey nie miał łatwego życia, jego rodzinę można nazwać wręcz wersją Gallagherów, która poszła w zupełnie odwrotną stronę. Na przekór temu dostajemy jednak postać, której rozwój sprawia, że się w niej zakochujemy.

Najlepszy character development w dzisiejszej telewizji - Mickey ♥

Najciekawszym przypadkiem jednak jest sam Frank. Z początku wydaje nam się, że nie obchodzi go nic oprócz pieniędzy na alkohol i narkotyki. Nie przejmuje się sytuacją panującą w domu, dziećmi interesuje dopiero, kiedy widzi w tym korzyść dla siebie. Na spory czas wyprowadza się nawet do Sheili, kiedy ta rozstaje się z mężem. Dlaczego? Przez jej fobię, nie ma ona pojęcia o jego reputacji. Dopiero około trzeciego sezonu możemy zauważyć, jak bardzo ważna jest dla niego rodzina. Moment też nie należy niestety do najdłuższych.

Sześć sezonów po dwanaście odcinków to wystarczający czas, aby przywiązać się do postaci. Shameless ma to do siebie, że wyróżnia się na tle innych seriali. Dokonuje tego głównie poprzez poruszanie tematów, które nadal wydają się być na świecie drażliwe, m. in. inna orientacja seksualna czy choroby psychiczne. Nie traktuje tych kwestii jak przyrządy do pociągnięcia fabuły do przodu, choć wynika z nich sporo innych wątków w późniejszych sezonach. Homoseksualizm Iana oraz współdzielona z jego matką  choroba – wcześniej już wspomniana dwubiegunowość – są raczej częścią danej postaci, bez nich Ian nie byłby tym, kogo widzimy na ekranie.


Na sam koniec muszę się do czegoś przyznać: rozpoczęłam seans z Shameless ze względu na związek Iana z innym chłopakiem (chyba już nie muszę mówić z którym?). Co poradzić, kocham motywy homoseksualne we wszelkiego rodzaju produkcjach. Już po pierwszym sezonie wiedziałam jednak, że to pani Jackson jest moją ulubioną postacią. Jednak nie tylko ze względu na te dwa przypadki polecam ten serial. Robię to ponieważ nie często spotyka się produkcję telewizyjną poruszającą tematy nadal kontrowersyjne, chociaż zgodzę się, że ostatnimi czasy częstotliwość ta stopniowo wzrasta. Shameless jest serialem wiernym swojemu tytułowi – jest produkcją bezwstydną, a zarazem (czy może właśnie przez to) prawdziwą. 

3 lis 2016

Dwie dekady melancholii w dwie godziny. Placebo, 29.10.2016

Koncerty są magiczne. Podczas takich imprez można wyładować napięcie, którego czasami nie sposób się pozbyć inaczej. Po każdym koncercie, na którym byłam, wracałam z mniejszym ciężarem na duszy. Dla mnie to najlepsze ćwiczenia, nawet agresywne podrygiwanie w miejscu (które ostatnimi czasy zdarza mi się częściej niż skakanie. To już nie te lata…). Czemu o tym piszę? Bo 29 października byłam na kolejnym w mojej dosyć krótkiej karierze koncertowania i zdobył on w moim rankingu eventów miejsce na podium.


Placebo to zespół dosyć specyficzny. Autor artykułu na Wikipedii przypisał ich do alternatywnego rocka. Dla mnie na pewno nie ma i długo nie będzie drugiego takiego zespołu. Pomimo upływu lat każda z piosenek dalej ma odzwierciedlenie nie tylko w moim życiu, ale w świecie i w tym, co się dzieje teraz. Brian Molko i Stefan Olsdal wraz z resztą ekipy zawitali do naszego kraju w ostatnią sobotę października. Koncert odbył się z okazji obchodzonego w tym roku 20-lecia zespołu. Dwie dekady, w czasie których zespół dał nam osiem albumów, które na pewno przemawiały do każdego fana zespołu w różnych momentach ich życia. Ale to nie o tym ma być poniższy tekst.

Był to mój pierwszy koncert Placebo, więc nie do końca wiedziałam, czego się spodziewać. Nie był to z kolei pierwszy koncert na trasie, więc setlisty z poprzednich można było spokojnie znaleźć w Internecie. Okazało się, że na każdym występie grane są te same piosenki w niezmienionej kolejności. Czy mnie to troszkę zniechęciło? Tak, ponieważ zespół w takich przypadkach może grać kawałki po kolei, nie zwracając większej uwagi na publiczność i tego właśnie najbardziej się bałam. Och, jak się cieszę, że byłam w błędzie.

Zdjęcie wykonał: Michał Młynarczyk

Jako pierwsi na scenie pojawili się The Mirror Trap, sześcioosobowy zespół pochodzący ze Szkocji. Już po pierwszej piosence wiedziałam, że grają dobrze, ale jednak to nie moje klimaty. Może jakbym ich usłyszała te trzy-cztery lata temu… Nie znaczy to jednak, że źle się bawiłam wraz z moją przyjaciółką, o nie. Nawet jeśli nie podobała nam się do końca ich muzyka, na pewno miałyśmy niezłą zabawę oglądając lekko podchmielonego wokalistę.

Po suporcie przyszedł czas na gwiazdę wieczoru. I tu należą się gratulacje organizatorom, czy raczej ekipie pracującej na backstage’u. Dzięki nim nie było żadnego opóźnienia, co bardzo rzadko się zdarza, przynajmniej wnioskując z mojego doświadczenia. Placebo rozpoczęli koncert kawałkiem Pure Morning, które później przeszło w Loud Like Love – numer dosyć energiczny. Wiadomo jednak, że Brytyjczycy najbardziej znani są z utworów melancholijnych, więc wkrótce zrobiło się spokojnie. Nie przeszkodziło to jednak w zabawie, co to to nie. Ludzie bawili się wprost wyśmienicie, nie licząc kilku wyjątków.

Zdjęcie wykonał: Michał Młynarczyk

Co zaskoczyło mnie i moją przyjaciółkę, oczywiście pozytywnie, to Brian. Na poprzednich koncertach z trasy nie był on do końca gadatliwy, co najwyżej przywitał się z publiką, powiedział może kilka słów w trakcie i na końcu podziękował. Pan Olsdal podobnie. U nas jednak obaj panowie czuli się dosyć swobodnie, bo już po drugiej piosence rozpoczęła się interakcja z publiką. Wprawdzie chodziło o nieużywanie telefonów i innych urządzeń (Brian zwrócił uwagę dziewczynie z kamerką Go Pro, aby ją schowała i po prostu bawiła się razem z innymi), ale później było jeszcze lepiej.

Miałam łzy w oczach, kiedy podczas wykonania Without You I’m Nothing na telebimach pojawiły się nagrania ze studia z Davidem Bowie (wykonywali ten utwór wraz z nim w przeszłości), który odszedł w styczniu. To właśnie on pomógł im się wybić na rynku, i widać było, że łączyła go z zespołem mocna więź – Brian również wydawał się uronić kilka łez, a na sam koniec podziękował ikonie glam rocka, spoglądając przy tym wymownie w górę. Mniej więcej w połowie głównego setu, Molko przypomniał sobie o zaproszeniu nas na ich imprezę urodzinową, co zaowocowało zaśpiewaniem przez publikę Sto Lat. Widać jednak było, że nie wiedzieli cośmy śpiewali, więc zaraz po tym można było usłyszeć angielską wersję życzeń, co wywołało śmiech u całego zespołu. Salwą śmiechu przywitaliśmy również odpowiedź lidera grupy, który przyznał, że przez chwilę nie wiedział, kogo to urodziny. Dopiero gitarzysta oświecił go, że chodzi o nich.

Zdjęcie wykonał: Michał Młynarczyk

Moje serce podbili jednak pierwszym bisem, który rozpoczął się kompletnie innym wykonaniem Teenage Angst niż to znane nam z albumu. Potem przyszedł czas na mój ukochany kawałek, Nancy Boy, a później Infra Red, przy których niemal przestałam czuć własne nogi. Ostatnim utworem, wykonanym na drugim bisie było Running Up that Hill, cover piosenki oryginalnie wykonanej przez Kate Bush. Koncert zakończył się powoli, co przywitałam wzruszeniem, ponieważ rzadko można wziąć udział w takim wydarzeniu – Brian wraz ze Stefanem zeszli na sam koniec ze sceny i przybijali z publiką przy barierkach piątki.

Na koncert zaplanowane zostały dodatkowo dwie akcje – bańki mydlane na Too Many Friends oraz kartki z napisem Thanks for #20Years na koniec głównego setu. I tu zawiodła z kolei organizacja fanów – za planowanie akcji wzięto się na tydzień przed koncertem, przez co tylko mały procent publiki o nich wiedział. Kartki wyszły zdecydowanie lepiej niż bańki, ponieważ niektórzy wydrukowali ich więcej i rozdawali wszystkim wokół. Jeśli chodzi o drugą akcję… mało kto wziął udział, jednak efekt był całkiem niezły. Wraz z przyjaciółką doszłyśmy jednak do wniosku, że bardziej by one pasowały do kompletnie innej piosenki.

Zdjęcie wykonał: Michał Młynarczyk

W swojej sześcioletniej karierze byłam na koncertach w dużych obiektach, festiwalach na otwartej przestrzeni i w małych klubach, gdzie mieściło się 200-300 osób. Każde z tych wydarzeń było inne, wiadomo, jednak nie wszystkie zapadły mi w pamięć. W przypadku koncertu Placebo wiem jednak, że przez długi czas nie zapomnę atmosfery i całego zespołu, bo rzadko się zdarza, żeby było czuć aż takie zaangażowanie. Już nie mogę się doczekać następnej okazji, aby usłyszeć Molko i resztę ekipy na żywo. Tym występem zagwarantowali sobie przynajmniej jeden bilet ode mnie na każdy kolejny występ w naszym kraju, a jeśli Bozia da, to nawet i za granicą.


Setlista z 29.10.2016 w Warszawie
Pure Morning
Loud Like Love
Jesus' Son
Soulmates
Special Needs
Lazarus
Too Many Friends
Twenty Years
I Know
Devil in the Details
Space Monkey
Exit Wounds
Protect Me from What I Want
Without You I'm Nothing
36 Degrees
Lady of the Flowers
For What It's Worth
Slave to the Wage
Special K
Song to Say Goodbye
The Bitter End
Pierwszy bis:
Teenage Angst
Nancy Boy
Infra-red
Drugi bis:
Running Up That Hill (A Deal with God) (Kate Bush cover)

1 lis 2016

Doktor Dziwago czy Strange? Ważne, że doktor, czyli recenzja "Doctor Strange" (2016)

Dwudziestego szóstego października w kinach w całej Polsce miała premierę kolejna produkcja Kinowego Uniwersum Marvela Doctor Strange. Jak na fankę przystało, kiedy tylko nadarzyła się okazja, udałam się do kina obejrzeć ekranowe początki kolejnego komiksowego bohatera. Po miesiącach promocji, kilku zwiastunach, niezliczonej liczby kadrów i zdjęć zza kulis oraz sporej ilości spotów telewizyjnych można było się spodziewać kolejnego hitu. Czy na pewno to właśnie dostaliśmy?


Stephen Strange jest jedną z najbardziej ciekawych postaci w Komiksowym Uniwersum Marvela. Ukończył studia medyczne, okazał się być jednym z najbardziej utalentowanych neurochirurgów, jednak wraz z rosnącą sławą rosła jego arogancja. I to jest właśnie moment w którym poznajemy jego kinowy odpowiednik. Strange (Benedict Cumberbatch) wykonuje swoje operacje na luzie, słuchając muzyki. Wybiera sobie przypadki, którymi będzie zajmował, a jego kryterium to schorzenia ciężkie, ale wyleczalne. Wszystko, żeby nie mieć na swoim koncie ani jednego zgonu.

U szczycie kariery Stephen powoduje wypadek samochodowy. W filmie widzimy, jak do niego dochodzi i po dosyć efektownej scenie, w której samochód obraca się w powietrzu czy uderza o ziemię, fakt, że nasz bohater przeżył jest niemal niewiarygodny. W trakcie wypadku widzimy, jak zostają uszkodzone jego dłonie, czyli narzędzia pracy chirurga.


Po wielu zabiegach, które nie przynoszą pożądanych skutków, Stephen spotyka się z człowiekiem, któremu udało się stanąć na nogi po wypadku, z którego wyszedł prawie całkowicie sparaliżowany. Człowiek ten zdradza mu lokalizację miejsca, w którym został uzdrowiony, Kamar-Taj. Takim sposobem nasz bohater ląduje w Nepalu, gdzie z pomocą Mordo (Chiwetel Ejiofor) dociera do Ancient One (Tilda Swinton).

Głównym antagonistą produkcji jest Kaecilius (Mads Mikkelsen). W pierwszej scenie filmu jesteśmy świadkami ataku na bibliotekę Kamar-Taj, podczas którego zabija on powiernika zbiorów i z jednej z ksiąg wyrywa stronice opisujące bardzo niebezpieczne zaklęcie. Ancient One próbuje go zatrzymać, jednak można się domyślić, że się jej nie udaje. Cała scena napakowana jest miejscami zapierającymi dech w piersiach efektami specjalnymi.


Właśnie dzięki efektom dostaliśmy film pełen obrazów, które mogą nam przywodzić na myśl sceny z Incepcji Christophera Nolana. Chodzi mi tutaj przede wszystkim o sceny walk na ulicach m. in. Nowego Jorku. Wyginanie alej wraz z budynkami. Samochody, które przejeżdżają przez ostre krawędzie ulicy powyginanej w kształt kwadratu. Budynki zmieniające kształt i układ cegieł czy okien. Gołym okiem widać, że specjaliści od efektów mieli sporo pracy, ale nie przeszkodziło im to w dobrym wykonaniu. Można się przyczepić, że może za dużo tych efektów, jednak czy z mniejszą ich ilością film byłby dokładnym odzwierciedleniem magii przedstawionej w komiksach?

Jednym z minusów filmu jest niestety nie zwracanie uwagi na detale. Jakie, możecie spytać, ale już spieszę z odpowiedzią. Wystarczy przyjrzeć się scenom w szpitalu; nie tym pierwszym, ale kolejnym, już po powrocie Stephena z Kamar-Taj. Powiedzcie mi, który chirurg podczas zabiegu nie używa przynajmniej rękawiczek i maski ochronnej podczas operacji, kiedy znajduje się na sali zabiegowej? Niby nic, ale jednak zwraca to uwagę widza.


Wszyscy mieli wątpliwości, czy Cumberbatch jest odpowiednią osobą do roli słynnego komiksowego czarownika. Przyznaję, że moja pierwsza reakcja była dosyć mieszana. Wiedziałam jednak, że Benek jest dobrym aktorem i da sobie radę. Swoim występem pokazał, że wszyscy mający wątpliwości co do jego angażu jako słynny Doktor Strange, się mylili. Nie licząc kilku momentów, które pewnie miały być śmieszne, tylko szkoda, że tu zawiodło trochę wyczucie scenarzysty.

Mads Mikkelsen również pokazał klasę, do tego przekonując mnie, że pasuje on do roli złoczyńców. Jego akcent, tonacje, może nawet postawa były zupełnie inne niż te, które znam z serialu Hannibal, gdzie grał rolę tytułową. Co do Tildy Swinton z kolei… Kontrowersje kontrowersjami, rozumiem oburzenie co poniektórych, jednak w tym wypadku decyzja obsadzenia właśnie jej w roli Ancient One była dobrą. Plus, to jak przedstawiła ona postać, która bała się zostawić świat bez opieki, czy najzwyczajniej bała się śmierci… należą się jej wyrazy uznania, bez wątpienia.



Doctor Strange to film, który został stworzony, aby zapoznać nas z kolejnym super-bohaterem w Kinowym Uniwersum Marvela. Według mnie, przedstawienie to wyszło bardzo dobrze. Chociaż muszę przyznać, że pewnego momentu akcja rozgrywała się trochę zbyt szybko. Pomimo tego, film wydaje się być nad wyraz dobrym dodatkiem w MCU, a na pewno jedynym w swoim rodzaju wśród nadal rosnącej listy. 



Data premiery: Polska - 26.10.2016, świat - 20.10.2016
Reżyseria: Scott Derrickson
Scenariusz: Jon Spaihts, Scott Derrickson
Obsada: Benedict Cumberbatch, Tilda Swinton, Chiwetel Ejiofor, Mads Mikkelsen, Rachel McAdams, Benedict Wong