24 sty 2017

"Kłopoty? Ja?" – "Sons of Anarchy", tom 1-6, recenzja

tekst zawiera spoilery

Producenci uniwersów, które najzwyczajniej w świecie 'zażrą', nie kończą na jednym medium. Jeden świat może zostać pokazany równocześnie jako serial, film, książka i komiks. Pozwala to na relacjonowanie tej samej fabuły z innych perspektyw, a czasem na opowiedzenie czegoś, czego w pierwotnym środku przekazu nie można było umieścić. Tak stało się z tworem Kurta Suttera, serialem Sons of Anarchy (SunshineA pisała o tym o tutaj). Mimo, że emisja historii na antenie FOX zakończyła się w 2014 roku, nie oznaczało to końca przygód motocyklistów.


Akcje tych sześciu tomików można umiejscowić w piątym sezonie serii i w przeciwieństwie do telewizyjnej narracji, skupia się na postaci drugoplanowej. Pierwsze skrzypce gra tutaj Tig Trager, który zmaga się z żałobą po stracie córki, Dawn. Jeśli ktoś przypomina sobie jak śmierć tej dziewczyny wyglądała, to... brrr! Ciarki przechodzą po plecach. W każdym razie, żeby poradzić sobie z goryczą, Tig odreagowuje w znany sobie sposób - alkohol i bijatyki.

Pewnego wieczoru w siedzibie SAMCRO zjawia się młoda dziewczyna, w nietuzinkowy sposób powitana przez Gemmę. Okazuje się, że owa kobieta to córka Hermana Kozika, członka klubu, który zginął jakiś czas temu. Dziewczyna - Kendra Kozik - wpadła w tarapaty, bo zobaczyła coś, czego nie powinna. Będąc świadomą swojej sytuacji postanawia wrócić w rodzinne strony.


Nasz bohater chce jej pomóc, ale ostateczna decyzja należy do przewodniczącego klubu, Jaxa Tellera. Początkowo Synowie mieli zaczekać z głosowaniem w tej sprawie do rana, jednak w nocy spotyka ich niemiła niespodzianka. Do klubu wdzierają się Ghost Brothers, bracia bliźniacy, którzy zostali wysłani tam z zamiarem zlikwidowania Kendry. Mimo że oprawców jest tylko dwóch, a w klubie oprócz Tiga jest jeden Prospect (osoba starająca się o bycie pełnoprawnym członkiem klubu), na miejsce dociera też Happy i Chibs, nie tak łatwo odeprzeć atak zabójców. Ostatecznie nocna szarpanina kończy się na sprzątaniu łusek z asfaltu i złamanym nosie. Nazajutrz Tig w eskorcie Chibsa i Happy'ego rusza odstawić Kendrę bezpiecznie do Tacomy, a Jax z resztą ferajny próbuje dowiedzieć się, kto tak właściwie napuścił na dziewczynę zbirów.


Całość rozgrywającej się akcji, za którą odpowiada Christopher Golden, świetnie się zazębia. Każdy panel jest solidnie przemyślany i zakończony w taki sposób, by trzymać czytelnika w napięciu. Osobiście uważam, że wątki rozłożone są w świetny sposób, nie ma niczego za dużo, ani za mało. Oczywiście głównym motywem jest ratowanie dziewczyny, ale intryga związana z jej oprawcami, czy dociekaniami Tellera wobec ich zleceniodawcy jest równie ciekawa.

Bardzo podobały mi się retrospekcje, głównie pokazujące relacje między Tigiem a Kozikiem (ale nie tylko). W ogóle Trager jest tu przedstawiony od nieco innej strony, tej bardziej ludzkiej można by rzec. W serialu był freakiem, rzucającym fikuśnymi odniesieniami do seksu i mającym dziwne fobie. Tutaj z kolei, poza byciem jednym z SoA, jest ojcem, który nie mógł pomóc własnej córce, dlatego za wszelką cenę musi obronić dziecko przyjaciela, który przed laty uratował mu życie.


Oprawą graficzną zajął się Damian Couceiro (kreska) i Stephen Downer (kolory), którzy jak dla mnie spisali się na medal. Bohaterowie pod względem wizualnym są niesamowicie dopracowani. Dużą uwagę zwróciłam na ich twarze, gdzie poprzez mimikę, emocje oddane są w cudowny sposób. Nie wiem dlaczego, ale w komiksach zawsze śmieszyły mnie onomatopeje, które zazwyczaj na mnie nie działały jakoś szczególnie, ale tutaj zdały egzamin na piątkę. Dla osób, które znają serial dodatkowym plusem będzie podobieństwo postaci z kart do aktorów, którzy odgrywali dane role na szklanym ekranie.

Barwy, których użyto do zwieńczenia fabuły są, jak dla mnie, może nie tyle przesłodzone, co zbyt wyraziste. Świat, do którego przyzwyczaiłam się przez siedem sezonów serialu był brudny, przepełniony krwią i śmiercią, z wylewającym się jadem i mnóstwem intryg. To co widzę tutaj nie jest takie samo, ale nie mogę powiedzieć, że klimat jest kompletnie inny, czy zły. To nadal świat Synów Anarchii.

Jedyne do czego mogłabym się przyczepić, to okładka drugiego numeru. Porównując ich stylistykę, pozostałe pięć jest do siebie podobne, a ta jedna... Albo to jakaś zagrywka ze strony twórców, albo coś poszło nie tak.


Historię poleciłabym z pewnością fanom serialu, nie zawiodą się. Gołym okiem da się zauważyć odniesienia do telewizyjnego show. Te z kolei mogą przeszkadzać tym, którzy serii nie widzieli. Nie ma się co jednak negatywnie nastawiać – nie znając wydarzeń z ekranu, można wciągnąć się w rysunkową opowieść. Strony szybko się wertuje, akcja z werwą nabiera tempa i zanim się obejrzymy, całe 6 tomów za nami.



Autorka recenzji: ChemicalHouse

11 sty 2017

Niebezpieczne szaleństwo w XIX-wiecznej Anglii. „Taboo” odcinek 1 – recenzja

Na ten serial czekałam z lekką niecierpliwością już po pierwszych zdjęciach z planu. Nikogo chyba nie zdziwi, jeśli napiszę, że głównie ze względu Toma Hardy’ego, którego talent mnie nie zawiódł w ostatnich latach. Do tego Ridley Scott, który razem z aktorem wziął się za produkcję serialu. Co z tego wyszło?


James Keziah Delaney (Tom Hardy) wraca do ojczystego kraju po ponad 10 latach nieobecności. Zjawia się w przeddzień pogrzebu jego ojca, Horace’a. Nikt nie wydawał się za nim tęsknić, co więcej – wszyscy byli przekonani, że nie żyje. Krótko po ostatnim pożegnaniu swojego rodziciela dowiaduje się, że otrzymał w spadku nie tylko źle prosperujące przedsiębiorstwo, ale również ziemię. Mały przesmyk Nooka, który leży na terenie Ameryki Północnej, i który stanie się dla niego źródłem niemałych problemów.

Kampanii Wschodnioindyjskiej bardzo zależy na odkupieniu od Delaney’a tego kawałeczka ziemi. Okazuje się, iż ma on bardzo dużą wartość w związku z konfliktem pomiędzy Anglią, a Stanami Zjednoczonymi. Delaney nie zgadza się na sprzedaż, co nie podoba się oficjelom. Nie są oni jednak jego jedyną bolączką, okazuje się bowiem, że jego ojciec został otruty.


Pierwszy odcinek wprowadził nas, w wydaje mi się, zaledwie wierzchnią warstwę całej historii. Historii mrocznej i realistycznej. Sceny na brudnych, błotnistych ulicach Londynu mogą widzów ze słabszym żołądkiem wprowadzić w lekki dyskomfort czy obrzydzenie. Pokazane obrzędy chowania zmarłych też mogą nam się wydać szokujące – kto by w dzisiejszych czasach pomyślał, żeby pogrzebać naszych bliskich głębiej, bo w nocy ktoś może ich wykopać?

Scenariuszem do serialu zajął się sam Hardy, Steven Knight oraz Edward „Chips” Hardy. Muszę przyznać, że jak na razie wygląda to na doskonale dopracowaną, do najmniejszego szczegółu, historię. Nic nie wydaje się być zbytnio przekolorowane, postawiono raczej na realizm, nawet jeśli jest zbyt obrzydliwy. Czekam tylko na rozwinięcie wątku afrykańskiej kultury, która tak wpłynęła na głównego bohatera, że nie odcina się od niej po powrocie.


Tu przyszedł czas na wychwalenie Toma Hardy’ego. Nie zawiódł mnie i tą kreacją. Pokazał nam w ostatnich latach, iż woli grać postaci mroczne, wywołujące co najmniej zdenerwowanie. W Taboo mamy do czynienia z rolą, która jest inna. Już od pierwszych scen wiemy, że Delaney nie należy do grona ludzi dobrych, którzy tylko czasami dopuszczają się małych grzeszków. Wiemy, że dokonał w przeszłości strasznych rzeczy, co potwierdza się w dalszej części odcinka.

Właśnie James wydaje się być najbardziej wyrazistym bohaterem. Trzeba jednak pamiętać, że przed nami jeszcze siedem odcinków. Potencjał widzę w dowodzącym Kampanii, Sir Stuarcie Strange’u (Jonathan Pryce) oraz przyrodniej siostrze Jamesa, Zilpha Geary (Oona Chaplin). Ta dwójka może najbardziej namieszać w akcji, szczególnie Zilpha.


Taboo jest serialem kostiumowym, ale z elementami, których nigdy wcześniej nie widzieliśmy w tego typu produkcji: mroku, przemocy, krwi, a może nawet okultyzmu. To właśnie działa na jego korzyść, ponieważ przy takim namnożeniu seriali jak w ostatnich latach, dosyć trudno odnaleźć jest coś innego, wyróżniającego się na tle reszty. Czy takie właśnie będzie Taboo? Na ten moment śmiało mogę powiedzieć „tak”, ale tylko czas pokaże, czy miałam rację.

3 sty 2017

Coś się kończy, coś się zaczyna. "Deadpool: Back in Black" #4-5 (2016)

Wszystko kiedyś musi się skończyć. Deadpool: Back in Black nie jest wyjątkiem. Wraz z piątym numerem nadszedł kres tej serii. Dostaliśmy napakowane akcją dwa ostatnie numery i tu aż pcha się na usta (palce) pytanie: czy jest ono co najmniej zadowalające? To właśnie sprawdziłam.

Wykonanie: Salvador Espin & Ruth Redmond

Na finiszu zeszytu z numerem trzy widzimy, jak naszego bohatera na celownik bierze kolejny wróg Spider-Mana Kraven The Hunter. W czwórce jesteśmy już świadkami walki pomiędzy Deadpoolem a Myśliwym, którego celem jest... no, upolowanie Pajęczaka. Wilson próbuje mu wytłumaczyć, że ten złapał nie tego kolesia, jednak kiedy wspomina Parkera i mówi o nim w superlatywach, symbiot wpada w szał. Przejmuje nad swoim nosicielem kontrolę, nawet ze sobą rozmawiają. To wszystko w połączeniu z zatrutymi strzałkami Kravena sprawia, że Wade traktuje to jako zwykły sen.

W tym samym czasie, w innej części miasta, Killer Thrill łapie Spider-Mana z jedną intencją – torturowania go, aby ściągnąć do siebie Venoma. Można się domyślić, iż podstęp się udaje, symbiot (wraz z Wilsonem, oczywiście) pojawia się, ale żeby zniszczyć tego, który go odrzucił i pozostawił na pastwę losu. Zdradzę Wam tylko, że w komiksie pojawia się jeszcze jeden z nosicieli Venoma, którego zna chyba większość fanów tego obcego.

Wykonanie: Salvador Espin & Ruth Redmond

Cullen Bunn ponownie pokazał, jak dobrze rozumie postać Wade'a Wilsona. Do tego potrafi napisać całkiem ciekawy scenariusz i rozłożyć go na pięć lekkich, przyjemnie czytających się zeszytów. Akcja, jak przystało na komiksy z lat 80-tych, najbardziej wartka jest na środkowych stronach. Do tego zgrabnie wplecione krótkie przygody w każdym numerze, które nie miały wiele wspólnego z głównym wątkiem (a przynajmniej kilka z nich) i mamy bardzo ciekawie wykonany i napisany mały hołd komiksom sprzed ponad trzech dekad.

Nie będę się rozpisywać zbytnio o oprawie graficznej; to zrobiłam w dwóch poprzednich recenzjach. Muszę jednak dodać, że Venom w kreskówkowym stylu Salvadora Espina w połączeniu z kolorami Ruth Redmond dają dosyć nietuzinkową, zabawną i straszliwą jednocześnie, wersję symbiota. Podobał mi się również sposób, w jaki został on pokazany – zranionego obcego, który nie do końca jeszcze wie, jak poradzić sobie z nowymi dla niego uczuciami.

Wykonanie: Salvador Espin & Ruth Redmond

Minusem komiksu może być miejscami zbyt duża ilość dialogów. Pewnie pomyślcie, że to bez sensu, bo przecież Deadpoolowi nigdy nie zamyka się jadaczka. Czasami jednak miałam wrażenie, że były one lekko przedobrzone. Bez kilku zdań mniej, cała historia nie straciła by sensu, a Wilson dalej pozostał by Najemnikiem z Niewyparzoną Gębą,  tak czy siak.

Muszę również poświęcić kilka słów zakończeniu, którego postaram się Wam nie zdradzać. Jest to jeden z wielu plusów tej historii. To, w jaki sposób Bunn postanowił zamknąć całą serię nie pozostawia miejsca na wyobraźnię, nie pozostawia miejsca na przemyślenia. Jest to jednak jeden z tych przypadków, gdzie to jest kompletnie niepotrzebne.

Wykonanie: Salvador Espin & Ruth Redmond

Back in Black jest tylko dodatkiem do i tak już sporej historii postaci, jaką jest Venom, i doskonale się w tym sprawdza. Do tego otrzymujemy to, czego można się było spodziewać – dużo żartów, sporo absurdu i całkiem niemałą ilość krwi rozbryzgiwanej na kartach serii. Pozostaje nam tylko pomyśleć nad jednym, teraz kiedy znamy już cały origin symbiota na ziemi: czego dokładnie nauczył się i co przejął od Deadpoola?


Okładki #4-5: Salvador Espin & Guru-eFX

Godzina amatorów? Nie, to Czarna Wdowa w "Black Widow" #5-8 (2016)

Natasha Romanoff nie należy do grona ludzi, którzy mieli łatwe życie. Dzieciństwo w Czerwonym Pokoju, pierwsze zabójstwo w bardzo młodym wieku, wieczny trening na najlepszego szpiega/zabójcę na zlecenie nie jest doskonałym sposobem na życie. Natasha jednak znalazła lepszą drogę, starała się wymazać grzechy przeszłości. Niestety ta nie daje o sobie zapomnieć na długo.

Wykonanie: Chris Samnee & Matthew Wilson

Co się działo w czterech pierwszych numerach? W dużym skrócie: The Weeping Lion złapał naszą heroinę i zagroził ujawnieniem jej największych sekretów/grzechów, jeśli ta nie wykona dla niego kilku zadań. Przez to SHIELD trzyma ją na celowniku. Przy okazji Natasha odkrywa, że osoba odpowiedzialna za Czerwony PokójThe Headmistress – tym razem stworzyła Mroczny Pokój, gdzie szkoli kolejne pokolenie młodych zabójczyń.

Następne cztery zeszyty pokazują nam, jak Natasha próbuje poradzić sobie z ogonem agentów SHIELD, pod wodzą Agenta Eldera i wysłanników Liona zarazem. Powinna przekazać zdobyte dokumenty odpowiedniemu człowiekowi, ale… nie wszystko idzie zgodnie z planem i teczki zostają zniszczone. W rezultacie jej szantażysta publikuje informacje, którymi jej groził. Nat przy pomocy (nieprzytomnego) Tony’ego Starka odnajduje swojego oprawcę, wtedy następuje kompletna zmiana pozycji tych dwojga – to ona od tego momentu dyktuje warunki. Co się dzieje dalej? Coś, co na pewno nie pozwoli nam się nudzić. Zdradzę, że akcja ostatniego numeru rozgrywa się w Białym Domu.

Wykonanie: Chris Samnee & Matthew Wilson

Cała historia jest poprowadzona bardzo płynnie i w odpowiednim tempie. Zawdzięczamy to duetowi Chris Samnee/Mark Waid. Panowie poradzili sobie z tą opowieścią, całkiem zgrabnie; bardzo podobały mi się wspomnienia głównej bohaterki wciśnięte w odpowiednie momenty całej akcji. To dzięki nim – jak to zawsze bywa z retrospekcjami – jesteśmy w stanie lepiej zrozumieć postępowanie Natashy i jej determinację, której jej na pewno nie brakuje.

Postać The Weeping Liona również należy do jednej z lepszych w całej serii, oprócz samej Headmistress, ale ją widzimy głównie we wspomnianych już reminiscencjach. Jak się okazuje w numerze szóstym, Lion nie jest postacią, za którą się podawał. Poznajemy również jego motywację; okazuje się bowiem, że pierwszym zleconym zabójstwem Czarnej Wdowy był… jego wujek. Sama Headmistress jest postacią tajemniczą, nie wiemy o niej zbyt dużo (przynajmniej nie z tego komiksu), ale na pewno orientujemy się, co do jednej rzeczy – jest to kobieta zimna, a wręcz bez serca, nawet w stosunku do własnej córki. Dla niej liczą się tylko zdolności, które mogą przynieść jakieś korzyści.

Wykonanie: Chris Samnee & Matthew Wilson

Za stronę wizualną wszystkich numerów odpowiada Chris Samnee, tym razem w duecie z Matthew Wilsonem. Co mi się najbardziej podobało to kolory nałożone na wspomnienia. Kiedy były one związane z Czerwonym Pokojem, ich zabarwienie było właśnie czerwone. Kiedy były one związane z innymi miejscami stosowana była sepia. Panele przedstawiające teraźniejszość były zdecydowanie ciemne, i nie chodzi mi tutaj o tonacje kolorystyczne, choć te nie należą do najjaśniejszych. Samnee zastosował w tej serii sporo cieniowania; dostajemy więc cienie, które są po prostu czarną plamą.

Okładki również są dziełem tego duetu. Nie należą one do przyjaznych kolorystycznie, ale za to styl, w jakim są wykonane przywodzi mi na myśl filmy o Bondzie. Nie ma co bać się tego porównania, bo moim skromnym zdaniem, Natasha jest o wiele doskonalszym i lepiej wyszkolonym szpiegiem niż sławny Brytyjczyk.

Wykonanie: Chris Samnee & Matthew Wilson

Czy warto kontynuować solową serię Black Widow? Jak najbardziej. Dosyć wartka i płynna akcja, świetnie wykonane panele i ich zawartości, całkiem ciekawi przeciwnicy… Nie jest też tajemnicą, że w dziewiątym numerze pojawi się bardzo dobrze wszystkim znany Zimowy Żołnierz, co jest dla mnie jeszcze jednym argumentem, żeby dalej czytać. Wy też powinniście, bo jest zaiste wyśmienicie.


Okładki #5-8: Chris Samnee & Matthew Wilson

2 sty 2017

Rok 2016 – niech moc będzie z nami. Mini podsumowanie.

Rok 2016 to czas pełen skrajności. Dostaliśmy bowiem naprawdę sporo dobrych produkcji, które na pewno zapiszą się w historii popkultury. Ostatnie dwanaście miesięcy pełne było smutku oraz żalu po śmierci tych, którzy byli w naszych życiach praktycznie od zawsze. Każdy będzie odbierał ten rok na swój sposób, dla mnie jest on jednak neutralny. Pełen radości i przygnębienia jednocześnie, ale jest tego jakby… więcej.

Na podsumowanie tak dziwnego okresu, przygotowałam dla Was, drodzy czytelnicy, dwie króciutkie listy: Oh Yes, Please oraz How Could You. Zapraszam!


OH YES, PLEASE

1. Łotr Jeden. Gwiezdne Wojny: Historie

Nikogo chyba nie zdziwi, że ze wszystkich filmów, które pojawiły się w tym roku, mój wybór padł właśnie na ten. Przyznam się, że nie byłam przychylnie do niego nastawiona, nawet po recenzjach, które w większości były pozytywne. Byłam pełna obaw, bo historia mogła zostać źle przedstawiona. Okazało się jednak, że niepotrzebnie się martwiłam, chociaż seans nie wywołał u mnie łez. Zdecydowanie więcej za to się uśmiechałam, głównie dzięki K2S0, i to za tego droida chciałabym podziękować najbardziej, bo dostaliśmy wersję R2D2, którego w końcu możemy zrozumieć.


2. Stranger Things

Serial, który podbił moje serce... Dopiero od drugiego odcinka. Powrót do lat 80-tych, do klasyki, to jest to, czego chyba dzisiejszy świat seriali potrzebował, a co Netflix i bracia Duffer z przyjemnością nam dostarczyli. Opowiadana historia opiera się na eksperymentach na dzieciach; jednak nie mamy tu do czynienia z zombie, a z innym wymiarem. Na razie pojedynczym, The Upside-Down. W centrum całej akcji mamy czwórkę przyjaciół, z których jeden zostaje porwany. Wkrótce później w mieście pojawia się dziewczynka, na pierwszy rzut oka niema. Potem do akcji wkracza zdeterminowana matka i dociekliwy szeryf, naukowcy w pogoni za swoim eksperymentem oraz Demogorgon (tak bestię nazwali główni bohaterowie).


3. Internetowy komiks Check, Please!

Wydawany w krótkich odcinkach na tumblrze, autorstwa Ngozi Ukazu, opowiada o Ericu Bittle. Zamiast podążać ścieżką kariery łyżwiarza figurowego, w college’u decyduje się dołączyć do drużyny hokejowej. Trzeba wspomnieć, że Bitty jest fanem Beyonce i gotowania, a w szczególności pieczenia ciast i ciasteczek. Prowadzi swój własny wideo-blog, na którym opowiada o swoim życiu. Aha, no i jest też gejem.


4. Przez Stany POPświadomości

Z książek, które wpadły w moje ręce w ostatnich dwunastu miesiącach wybrałam właśnie tę, której współautorem jest mój ukochany Kuba Ćwiek. Jest ona pewnego rodzaju sprawozdaniem z podróży pana Jakuba i jeszcze siódemki innych osób po Wschodnim Wybrzeżu Stanów Zjednoczonych. Pełna zabawnych anegdot oraz opisów miejsc, które tak dobrze znamy, chociaż ani razu tam nie byliśmy. Dzięki niej możemy wraz z uczestnikami przemierzać East Coast nawet nie wychodząc z domu.


5.  The Grand Tour

Oczekiwany wielki powrót świętej trójcy programów motoryzacyjnych. I to jaki! Z większą swobodą dla prowadzących, co zaowocowało jeszcze większą ilością absurdów i śmiechu.  Clarkson, Hammond i May powrócili jak zawsze z klasą i kolejną porcją ichniego, brytyjskiego humoru. Aż wstyd jest przegapić takie widowisko! Tym, co może Was zaskoczyć jest ilość osób, która ogląda show. The Grand Tour jest obecnie najczęściej nielegalnie pobieranym widowiskiem z sieci. Tak, przegonili w tym nawet Grę o Tron.


HOW COULD YOU

1.  Śmierć

Dla mnie właśnie ten aspekt mijającego roku jest najgorszy. Już od pierwszych dni stycznia towarzyszyły nam wieści o odejściu kolejnej z ikon popkultury. David Bowie, Alan Rickman, Leonard Cohen, Andrzej Wajda, Prince, Gene Wilder, a w ostatnich dniach George Michael i najwspanialsza na świecie Carrie Fisher. Jest to tylko kilka osób z tych, które pożegnaliśmy w ciągu ostatnich dwunastu miesięcy. Nie chcę krakać, ale może to być dopiero początek, bo wiadomo, że żadne z nas nie jest nieśmiertelne.


2. Captain America: Steve Rogers

W związku z tą serią związany był chyba jeden z większych skandali w świecie komiksów tego roku. Dlaczego? Bo Steve Rogers okazał się Hydrą. Scenarzysta, Nick Spencer niestety nie należy do ludzi, którzy myślą nad tym co piszą w social media. Po premierze pierwszego numeru i otrzymaniu od fanów wiadomości, jak bardzo złym pomysłem było robienie z Kapitana członka grupy nazistowskiej, naśmiewał się on ze wszystkiego i wszystkich. Do tego zarzekał się, że w grę nie wchodzi żadna umysłowa ingerencja, inny Steve z innego wymiaru, czy coś jeszcze innego. Jednak już w drugim zeszycie okazało się, że kłamał.

Teraz po siódmym numerze stwierdzam, iż historia nie jest zła, jednak mogłaby się ona spokojnie obejść bez takiego ruchu, jakim jest robienie z Rogersa nazisty. To tylko moje zdanie i dla mnie wielki kit tego roku.


3. Finał 11-ego sezonu Nie z tego Świata

Nie z tego Świata to jeden z moich ulubionych seriali. Jestem wierną fanką nieprzerwanie od około dziesięciu lat. Nie oznacza to jednak, że nie było momentów rozczarowania bądź niezadowolenia podczas seansów. Tak było podczas finału jedenastego sezonu, kiedy to miało dojść do starcia Boga z jego siostrą, Ciemnością (tak, siostrą). Wielki i huczny pojedynek jednak nie miał ostatecznie miejsca ponieważ… rodzeństwo się pogodziło. Dzięki komu? Oczywiście, że Deanowi Winchesterowi. Tylko szkoda, że ten wcześniej zrobił z siebie atomówkę na istoty boskie…


4. Smoleńsk

Mi naprawdę nie przeszkadzają filmy o katastrofach, które rzeczywiście miały miejsce. Pewnie, zbytnio za nimi nie przepadam, bo w większości przypadków (przeważnie, kiedy robią to Amerykanie) nie chodzi w nich o pokazanie prawdy, a o widowisko. W innych przypadkach chodzi jednak o propagandę i taki otrzymaliśmy właśnie w tym roku od naszego rodzimego kina. Smoleńsk jest historią, która ma w sobie więcej fikcji i teorii spiskowych niż ostatnie przypuszczenia odnośnie katastrofy z 10 kwietnia 2010 roku ministra Macierewicza. Nie chce mi się wierzyć, że ten film powstał, tak samo jak nie chce mi się wierzyć, że najprawdopodobniej będzie on w kolejnych latach pokazywany na lekcjach historii.


5. Pan Sapkowski kontra nieinteligentni gracze

Podczas tegorocznego Polconu fani mieli okazję posłuchać Andrzeja Sapkowskiego. Ostatnimi czasy nie trafia się często taka okazja, więc tym bardziej była ona wyczekiwana. Jak się okazało, autor powieści o przygodach Geralta z Rivii stracił wyczucie. Wszystko zaczęło się, kiedy został spytany o gry spod skrzydeł CD Projekt Red.
Gra narobiła mi mnóstwo smrodu i gówna… Przez to, że zaczęli mi zagraniczni wydawcy używać grafiki z gry na okładkach. No i ludzie odrzucali książkę, mówiąc, że to nie jest nowe, że to jest game-related. W sensie książka napisana do gry, czego – w fantasy zwłaszcza – mamy mnóstwo. Musiałem toczyć tęgą wojnę, żeby udowadniać, kto był pierwszy.
Zaiste, trudne to czasy, kiedy pomysłodawca serii ma problemy, bo ktoś uznał stworzony przez niego świat za tak dobry, że można go pokazać w inny sposób. Takie działanie przynosi tylko i wyłącznie korzyść autorowi, a wybrzydzanie takie jak powyżej i, nie oszukujmy się, znajdowanie dziury w całym… Komuś się chyba nudzi na stare lata.


Patrząc wstecz na cały rok, zarówno z perspektywy życia prywatnego jak i globalnego, trudno mi jest dokładnie określić, czy jestem zadowolona czy nie. Prywatnie, jak najbardziej, bo spotkało mnie wiele dobrego. Szerzej? Przeważają jednak te złe wieści i wydarzenia, co wprawia mnie w nie lada przygnębienie. Pozostaje mi tylko mieć nadzieję oraz postarać się, aby w 2017 stało się więcej pozytywnych rzeczy. I nie tylko ja powinnam się za to wziąć.

Bo jak nie my, to kto się upewni, że nie będzie gorzej? Do roboty!


P.S. Do How Could You dopisać powinnam jeszcze moją dobrą przyjaciółkę, która sprawdza mi teksty i dzięki której musiałam wywalić cały akapit artykułu i zastępować go czymś innym. Niech spłonie w czeluściach Piekła 2.0.

P.S. 2. Zmusiła mnie, żebym napisała ten pierwszy P.S.