Życie Jessici Drew ostatnimi czasy stało się jeszcze bardziej zakręcone.
Ciąża, szkolenie nowego super-herosa na swoje miejsce, narodziny synka Gerry’ego, a potem Civil War II… Zorganizowanie sobie czasu w takim natłoku obowiązków
i pogodzenie macierzyństwa z super-bohaterstwem może przysporzyć pewnych
problemów. Spider-Woman #13 lekko przybliża te problemy, jednocześnie
pokazując nam nadchodzące.
Wykonanie: Veronica Fish & Rachelle Rosenberg
Jessica ma problem. Za każdym
razem, gdy przychodzi jej czas na patrolowanie ulic, ma ona wyrzuty sumienia.
Co z niej za matka, skoro nie spędza swojego czasu z synkiem? Dodatkowo na jej
biurku rośnie stos teczek z nierozwiązanymi sprawami od Bena Uricha. Jess chciałaby pogodzić macierzyństwo ze swoim
przeszłym życiem, ale niestety, nie jest to najłatwiejsze zadanie.
Do tego dochodzą problemy
drugiego z jej przyjaciół, Rogera
Gockinga aka Porkupine’a. Z
poprzednich numerów wiemy, iż jest on zreformowanym złoczyńcą, który pod
czujnym okiem panny Drew i Uricha szkolił się w zwalczaniu przestępców. Okazuje
się jednak, że porzucić życie po złej stronie mocy wcale nie jest takie łatwe,
a przeszłość może nas dopaść, czasem na nasze własne życzenie.
Wykonanie: Veronica Fish & Rachelle Rosenberg
W tym numerze pojawia się jeden z
bardziej znanych pajęczych przeciwników – Hobgoblin.
Nie jest on obecny na panelach zbyt długo, jednak i tak czas ten był
wystarczający, aby nieźle namieszać w życiach Jessici, Bena i rodziny Gockinga.
Mały spoiler – to właśnie jego przeszłością okazuje się być Hobgoblin.
Dennis Hopeless nie zaniżył poziomu z poprzednich numerów – idealnie
udaje mu się oddać to, co siedzi w głowie Jessici: jej wątpliwości czy
zmartwienia. Co najlepsze, pomimo tego, że nie jestem matką, jestem w stanie
zrozumieć pannę Drew i jej rozbicie emocjonalne. W tym numerze zmienili się
artyści – za rysunki odpowiada Veronica
Fish, a za kolory Rachelle Rosenberg.
Zmianę zaliczam do dobrych, chociaż kreska Fish jest bardzo podobna do kreski
poprzedniego artysty serii, Javiera
Rodrigueza, jednakowoż jest bardziej przyjemna dla oka.
Wykonanie: Veronica Fish & Rachelle Rosenberg
Tym numerem rozpoczął się kolejny
epizod w życiu Spider-Woman. Obecność Hobgoblina zapowiada spore kłopoty,
jeszcze większe niż te, które przyniosły jego dotychczasowe działania. Czy
Jessica da sobie radę z pomocą swoich przyjaciół? Tego możemy dowiedzieć się
wraz z premierą następnego numeru, za miesiąc. Ja na pewno będę na niego
czekać, a Wy?
Przygoda Petera Parkera z New U jeszcze się nie skończyła. Dwa
kolejne numery The Clone Conspiracy dają nam za to lepszy wgląd w całą
sytuację, zmieniając lekko jej tory. O co chodzi z tymi klonami (jeśli to są
klony…)? Czemu Jackal przywraca je
do życia? Czy chodzi tylko o pokonanie Spider-Mana?
Jaką rolę mają w tym wszystkim Spider-Gwen
i Scarlet Spider (Kaine)? Już śpieszę z odpowiedziami.
Wykonanie: Jim Cheung & John Dell & Justin Ponsor
Po pierwszym numerze nie
spodziewałam się niespodzianek, jakie otrzymujemy w kolejnych dwóch zeszytach.
Powrót do historii zaczynamy wraz ze Scarlet Spiderem i jego wspomnieniami. Na
początku możemy nie wiedzieć o co chodzi, ale numer później dowiadujemy się,
czemu autor komiksu zdecydował się na taki zabieg. W tym samy czasie Parker
nadal przebywa w siedzibie New U,
jednak nie walczy już ze swoimi wrogami. Okazuje się, że Jackal wcale nie
pomógł im zmartwychwstać, aby pozbyć się Pajęczaka, a wręcz przeciwnie: on chce
mu pomóc!
Co tam robi Spider-Gwen? Nie
będzie sporym spoilerem, jeśli powiem, że podszywa się pod przywróconą do życia
Gwen Stacy, aby wspomóc Parkera.
Współpracuje ona z Kainem, który odegra sporą rolę w całej historii. Jednym z
powodów jego obecności jest fakt, iż widział on efekty działań New U pod wodzą Jackala w innych wymiarach.
W każdej z tych rzeczywistości przyłączało się do tego Parker Industries; chcąc
uniknąć powtórki jednego ze swoich najgorszych wspomnień, Kaine postanawia
ostrzec współ-pajęczaka.
Wykonanie: Jim Cheung & John Dell & Justin Ponsor
Muszę uderzyć się w pierś i
przyznać, że nastawiałam się na mało interesujący i zdecydowanie niewciągający
rozwój wydarzeń. Okazuje się jednak, że Dan
Slott przyszykował dla nas kilka niespodzianek i jestem mu za to wdzięczna,
ponieważ nie dostajemy marnego komiksu, do którego ma nas przyciągnąć tylko
postać Parkera. Wprowadzenie jednego (a może dwóch? Cii…) z klonów Petera,
Kaine’a,do całej historii zadziałało na
korzyść. Szczególnie, iż jest on naocznym świadkiem a nawet uczestnikiem
wydarzeń, które dopiero czekają na naszych bohaterów. Dziękujmy twórcom za
równoległe światy – nie zawsze są one tworzone tylko po to, żeby były.
Sam Jackal staje się postacią
coraz bardziej interesującą – nawet po ujawnieniu, kim on jest (spokojnie, tego
nie zdradzę). Jego pobudki nie są aż tak złowieszcze, jak Spidey i czytelnicy
zakładali na początku. Twierdzi on, że chce jedynie pomóc naszemu bohaterowi. W
czym? - zapytacie. Polecam przeczytać komiks, ale zdradzę Wam, że chodzi o
„opłukanie” rąk Parkera z krwi ludzi i wrogów, do których śmierci się
przyczynił. Pytanie, które kołatało mi się w głowie przez całe dwa numery to:
skąd u niego taka motywacja?
Wykonanie: Jim Cheung & John Dell & Justin Ponsor
Zmienił się nawet mój stosunek do
rysunków, za które dalej odpowiada trio Jim
Cheung (szkice), John Dell
(tuszowanie) i Justin Ponsor
(kolory). Postacie chwilami nadal wydają się być polakierowane, ale nie ma już
to miejsca tak często jak w pierwszym numerze komiksu. Może to kwestia tego, że
historia okazała się jednak ciekawsza, kto wie. Trzeba jednak przyznać, że
kostiumy pajęczaków, w wykonaniu tej trójki, wyglądają bardzo dobrze.
Przy recenzji pierwszego numeru
nie wspomniałam o okładce, co było ogromnym błędem. Gabrielle Dell’Otto zajmuje się okładkami do tej serii i jestem
nimi wprost zachwycona. Oprócz tego, że wpasowują się idealnie w zawartość
każdego numeru, to ich wykonanie jest bezbłędne. Wrażenie ruchu uzyskane
poprzez rozmycie niektórych partii, działa genialnie na moją wyobraźnię –
jestem w stanie niemal uwierzyć, że postaci na okładkach ruszają się prawie
tak, jak zdjęcia wywoływane w specjalnym eliksirze w świecie Harry’ego
Pottera.
Wykonanie: Jim Cheung & John Dell & Justin Ponsor
Pozostaje mi przyznać, że źle
oceniłam całą historię. Te dwa numery pokazują, że scenariusz całej serii może
nas nieźle zaskoczyć, co ostatnimi czasy zdarza się nieczęsto w wydawnictwie Domu Pomysłów. Oprócz tego, kolejny
event ze Spider-Manem i klonami w rolach głównych okazuje się być o wiele
lepszy od poprzedniego. Pozostaje mi czekać na następne dwa numery z nadzieją,
że będzie jeszcze lepiej. A tak właśnie się zapowiada.
U Marvela sprawa wygląda tak, że nawet jeśli ktoś zginie, prędzej czy
później wraca do życia. Nie jest to ani nowością, ani zaskoczeniem. Co się
jednak stanie, kiedy powraca postać, która jest martwa już od dłuższego czasu,
ale pojawia się w wieku, którego nawet nie miała szansy osiągnąć w danym
świecie? Na to pytanie odpowiada nam seria Old Man Logan.
Komiks ten można spokojnie
podzielić na trzy części. Pierwsza to The Berseker, która składa się z 4
numerów. To właśnie w tych zeszytach dowiadujemy się o przeszłości
zmartwychwstałego Logana. Wszyscy
złoczyńcy połączyli siły, aby pozbyć się super-bohaterów raz na zawsze. Wolverinowi udaje się przeżyć, jako
jednemu z niewielu, i zakłada rodzinę. Życie w nowym śmiecie nie należy do
najłatwiejszych, jednak kiedy Gang Hulka
(złożony z synów zielonego alter-ego Bannnera,
który pomógł villainom w mordzie) morduje jego żonę i dzieci, nie pozostaje mu
nic innego jak zemsta… w przeszłości, do której zostaje przeniesiony.
Część druga (numery 5-7),
zatytułowana Bordertown, skupia się na żonie naszego głównego bohatera. Po
tym, jak Logan dowiedział się, że to nie jego przeszłość, do której został
wysłany, postanawia zrobić coś dobrego. Odnajduje on miasteczko, w którym
wychowywała się jego żona – Maureen.
Spotyka ją tam, jednak ta ma skończone zaledwie dziesięć lat. Jego celem jest
zapewnienie jej bezpieczeństwa i dobrego życia, ale Logan ma zbyt dużo wrogów,
przed którymi nie może się ukryć. Odnajduje go bowiem Lady Deathstrike w towarzystwie The Reavers.
The Last Ronin to część trzecia,
i jeszcze nie ostatnia, całej serii. Logan podąża za swoją przeciwniczką aż do
Japonii. Tam spotyka wroga, z którym już zmierzył się w swojej przeszłości.
Wtedy z nim wygrał i jest pewien, iż i tym razem tak będzie. Potrzebuje on
jednak pomocy, więc łączy siły z Lady Deathstrike, jednak koniec starcia jest
całkiem inny niż tego poprzedniego. Logan bowiem rozumie już, że ma szansę
zmienić przyszłość tego świata.
Wydarzenia teraźniejszości
przeplatane są wspomnieniami naszego głównego bohatera. To właśnie z nich
dowiadujemy się najwięcej o przeszłości życiu Wolverine’a. Za scenariusz
każdego z zeszytów odpowiada Jeff Lemire,
odpowiedzialny za takie tytuły jak Moon Knight, Extraordinary X-Men czy All-New
Hawkeye. Utrzymuje klimat zdecydowanie mroczny, posępny, nieprzyjazny,
ale takie właśnie jest życie Logana, które nam przedstawia. Pierwszoosobowa
narracja pozwala nam spojrzeć na to wszystko jego oczami, możemy się wczuć w
jego sytuację, jak bardzo jest najpierw zdeterminowany, aby naprawić
przyszłość, a potem jak bardzo jest zagubiony, chociaż stara się tego nie
okazywać.
Okładki #7 + #8: Andrea Sorentino & Marcelo Maiolo Okładka #9: Andrea Sorentino
Za wygląd każdej strony i
znajdujących się na nich panelach odpowiadali Andrea Sorentino (kreska) oraz Marcelo
Maiolo (kolory). Jeśli chodzi o kreskę to styl Sorentino zdecydowanie nie
leży moim gustom estetycznym. W połączeniu z ciemnymi i mrocznymi kolorami
Maiolo stworzył coś, co spokojnie mogłoby być materiałem na komiks w kategorii
horrorów. Sorentino postarał się do tego, żebyśmy nie zapomnieli, że Logan jest
starym człowiekiem, już w kwiecie wieku, któremu nawet wrodzone zdolności
zaczynają szwankować. Miejscami nawet byłam przekonana, że wzorował się na Hugh Jackmanie, niektóre
panele z Wolverinem przypominały mi aktora.
Na szczególną uwagę zasługują
okładki do każdego z numerów, a szczególnie te do ostatnich pięciu. Za które
odpowiedzialny jest już wyżej wspomniany Sorentino. Minimalizm, na który
postawili tylko mnie bardziej zachęcił do przeczytania serii. Nie mogłam się
doczekać, aż dotrę do numerów z części The
Last Ronin, bo co mogą oznaczać różne bronie użyte na każdej z okładek, co
symbolizują? Muszę wiedzieć! *wstaw Lokiego krzyczącego Tell me!*
Okładki #10 + #11 + #12: Andrea Sorentino
Old Man Logan nie jest
komiksem dla dzieci. Na niemal każdej stronie leje się krew, tylko jej kolor
wyróżnia się na tle wszystkich innych, które momentami wręcz zlewają się jeden.
Jest to historia, która ponownie uczy nas, że zemsta nie jest najlepszym
rozwiązaniem. W tej serii ktoś dostał drugą szansę i pomimo tego, że zaczął nie
najlepiej, skończył z klasą. Chociaż to jeszcze ni koniec, ale z nową wiedzą
Staruszek Logan na pewno nie popełni tych samych błędów ponownie.
Kontynuujemy przygody duetu Najemnika z Niewyparzoną Gębą i Klyntara w latach 80. W poprzednim
numerze dowiedzieliśmy się, że Spider-Man
nie był pierwszym Ziemianinem, którego dobrze znany nam obcy spotkał na swojej
drodze. Oprócz tego, Venom jest
ścigany przez kosmicznych łowców głów. Co na to Deadpool? Tego dowiemy się dziś, bo właśnie przeczytałam kolejne
dwa numery Deadpool: Back in Black i mam zamiar Wam co nieco o tym
napisać.
Wykonanie: Salvador Espin
Wilson jest świadom, że jego
nowiusieńki strój jest tak naprawdę obcym z innej planety. Nie wie niestety,
skąd on jest i jak znalazł się na nim, ale nie zaprząta mu to głowy,
przynajmniej jak na razie. W drugim numerze serii naszego bohatera, a właściwie
bohaterów dwóch-w-jednym, śledzą nie tylko Killer
Thrill i jej pomocnicy, ale również i… Black
Cat. Deadpool/Klyntar patrolują ulice Nowego Jorku (obserwowani) i
natrafiają na inwazję Snarków,
których celem jest czwórka dzieci tworząca Power
Pack. Pech chce, że kwartet jest akurat na urodzinach koleżanki, ale nie ma
się co martwić, bo nasz bohater wkracza do akcji w odpowiednim momencie.
Zeszyt z numerem trzy, jak
zapowiedziano na okładce, nie nadaje się dla tych, którzy kochają króliczki.
Szczególnie te puszyste i urocze. Do tego Deadpool nadal jest mylony ze
Spider-Manem, m. in. przez wyżej już wspomnianą Black Cat, która pomaga mu przy
następnym starciu – White Rabbit (w
towarzystwie króliczków i z pomocą dwóch wynajętych podwładnych) okrada
jubilera ze wszystkich zegarków. W trakcie do wszystkich dołącza Killer Thrill,
a najbardziej na tym cierpią biedne i już nie takie słodkie zwierzaczki.
Wykonanie: Salvador Espin
Cullen Bunn mnie dalej nie zawodzi. Dobrze wie, jak podejść do
przygód Wade’a Wilsona i Venoma. Małezagubienie
głównego bohatera w sytuacji w jakiej się znalazł, jest ukazane w zabawny i lekkisposób. Śmieszne riposty i komentarze się nie
kończą, nawet kiedy Klyntar przejmuje kontrolę. I to mi się najbardziej w tym
wszystkim podoba. Brak jakiejkolwiek interakcji między bohaterami nie sprawia,
że komiksowi czegoś brak. Bowiem taki duet – pisany przez takiego scenarzystę –
zapewnia nam dobrą zabawę i bez tego.
Stroną wizualną dalej zajmuje się
Salvador Espin. Jego lekko
kreskówkowy styl sprawia, że krew lejąca się na panelach wygląda tak jak
powinna w komiksie o Deadpoolu – groteskowo, ale jak najbardziej na miejscu.
Komiksowy eighties vibe wprowadzany
jest tu przede wszystkim dzięki kolorom. To właśnie one wyróżniają tę serię od
innych, nad którymi pracował i nadal pracuje Salva.
Wykonanie: Salvador Espin
Kolejne dwie części naszej
podróży w czasie do lat 80. uważam za jak najbardziej udane. Główna akcja
komiksu powoli się przed nami odsłania, a przy okazji przeżywamy wraz
Deadpoolem i Venomem całkiem ciekawe przygody. Bo gdzie indziej będziemy mieli
do czynienia ze złodziejką o pseudonimie Biały Królik, która rabuje tylko
zegarki, a przy tym towarzyszą jej małe króliczki? Tylko w tym komiksie.
Czytajcie, bo naprawdę warto.
Święta już za pasem również w
świecie komiksów. W tym roku dostaliśmy m. in. specjalnie wydanie The
Unbelievable Gwenpool – Gwenpool Holiday Special: Merry Mix-Up.
Na cały zeszyt składają się cztery historie, z tytułową bohaterką, Spider-Manem Milesem, Punisherem oraz Red Skullem. Tegoroczne wydanie różni się jednak od zeszłorocznego
ponieważ… to nie jest Boże Narodzenie.
To co, zaczynamy?
Rysunki: Myisha Haynes Kolory: Rachelle Rosenberg
Świąteczną przygodę zaczynamy
wraz z Gwen Poole i jej ekipą (scenariusz:
Christopher Hastings). Już na
pierwszej stronie dowiadujemy się, że w tym roku święta wyglądają całkiem
inaczej. Wiecie, że to Galactus jest
duchem tegorocznej Gwiazdki? Co więcej, według członków drużyny, był on od
zawsze odpowiednikiem Świętego Mikołaja.
Gwenpool jednak wie, że coś jest nie tak, bo przecież w tamtym roku komiksowe
święta były takie same, co w jej świecie. Co się stało? Tego nasza
nie-tak-wcale-super bohaterka postanawia się dowiedzieć, więc wyrusza na Biegun Północny. Drugą historią jest I saw
Spidey kissing Santa Claus Galactus The Devourer of Wolrds The
Bringer of Gifts (scenariusz: Ryan
North). Można się domyślić, kto w niej gra główne skrzypce. Miles
Morales wraz z kolegą napotykają Fin Fang
Fooma, któremu towarzyszy garstka innych złoczyńców. Spider-Manowi wtedy
przychodzi z pomocą... duch Świąt.
Short numer trzy to The
War on Pantsgiving (scenariusz: Karla
Pacheco). Pantsgiving zastępuje
Święto Dziękczynienia – w tym dniu daje się rodzinie i znajomym… szorty. Big Ronnie ma problem, bo nikt od niej
nie kupuje już krótkich spodenek. Wzywa na pomoc Fin Fang Fooma, który próbuje
zmusić ludzi do kupna pod groźbą ataku na miasto (Nowy Jork). I tu wkracza Frank Castle. Sami zdecydujcie, czy mu
się udało powstrzymać zagrożenie czy nie. Ostatnią historią w zeszycie jest Happy
Hydra Holiday (scenariusz: Nick
Kocher), w której Red Skull przeżywa kryzys, ponieważ nikt nie używa
okrzyku Hail Hydra, tak żywo i
chętnie jak w przeszłości. We śnie przychodzi do niego duch… Adolfa Hitlera i
złoczyńca przeżywa wizję niczym z Opowieści Wigilijnej.
Rysunki: Nathan Stockman Kolory: Jim Campbell
Cały zeszyt jest dosyć pokręcony,
ale nie ma się co dziwić, skoro na okładce mamy Gwenpool. Z nią nie mogło być
inaczej. Najlepszym shortem z całego zeszytu jest chyba ten ostatni – Happy Hydra Holiday. Załamanie się takiego
złoczyńcy, jak Red Skull z powodu dwóch krótkich słów jest całkiem zabawne. Do
tego dorzućmy Hitlera, który spełnia rolęwidma
może nie poprzednich świąt, ale pierwszej misji.
Trzeba jednak przyznać, że cała
koncepcja z zamianą Wigilii, Galactus jako Święty Mikołaj oraz Pantsgiving zamiast Thanksgiving… W tym jest potencjał. Można było to jednak troszkę
lepiej rozpisać, przemyśleć scenariusze, może wyszłoby z tego coś jeszcze
lepszego. Nie ukrywam, że nie do końca się ubawiłam przy połowie zeszytu.
Całość jednak ratuje oprawa graficzna.
Rysunki: Oscar Bazaldua Kolory: Andres Mossa
Główną historią zajęli się Myisha Haynes (kreska) oraz moja
ukochana Rachelle Rosenberg
(kolory). Kreska Haynes przypomina mi trochę tą od Gurihiru, a ta jest dla Gwenpool idealna. O barwachRachelle nie będę się wypowiadać, bo za długo by mi
to zajęło. Napiszę tylko, że są przegenialnie dobrane. Historią z Mylesem
zajęli się Nathan Stockman (rysunki)
i Jim Campbell (kolory). Styl
Stockamana wpasowuje się w komiksowe konwencje, mamy tu do czynienia z
cieniowaniem, które uwydatnia mięsnie u postaci, co jest dosyć popularne. Nie
jest to moja bajka, ale nie mam się też do czego przyczepić, bo wraz z kolorami
Campbella współgra ona całkiem dobrze. Do tego, złoczyńcy są przedstawieni w karykaturalny
sposób, wpasowując się odpowiednio w ton historii.
Short o Pantsgiving
ilustrował duet Oscar Bazaldua i Andres Mossa. Ich panele różnią
się od innych przede wszystkim tym, że każdy z nich jest bardziej trójwymiarowy
niż w dwóch poprzednich historiach, głównie dzięki odpowiednim operowaniem stopniowaniakolorów. Mam jednak problem, ponieważ cieniowanie
twarzy miejscami wyglądało jakby na strony wylało się zbyt wiele szarej lub
czarnej farby. Hail Hydra Holiday z
kolei zajęli się Bruno Oliveira i Rachelle
Rosenberg. Rosenberg zastosowała tu ciemniejsze palety kolorów, które wraz z
karykaturalną kreską Oliveiry stworzyły ilustracje i dodają jeszcze więcej
humoru do całego scenariusza historii.
Rysunki: Bruno Oliveira Kolory: Rachelle Rosenberg
Cały zeszyt (dwa razy dłuższy niż
zwykły numer jednej z komiksowych serii) czytało się szybko i lekko. Pomimo
tego, że jedne motywybyły lepsze od drugich,
moja ogólna ocena w skali od 1 do 10 mieściłaby się między 7 a 8. Opowieść
Wigilijna z Red Skullem w roli głównej jest zdecydowanie najlepsza,
przynajmniej według mnie. Jedno jest pewne, w tym numerze nie poczujecie
zbytnio świątecznej atmosfery, ale możecie się za to zdziwić i miejscami
ubawić. Polecę Wam go właśnie ze względu na zaskoczenie związane z całkiem
innymi tradycjami, bo pomyślcie, co jakby to właśnie Galactus miał przynosić
prezenty grzecznym, a tych złych… zjadać? To dopiero motywacja do bycia
uprzejmym i pokornym.
Osiem numerów. Tyle właśnie liczy
sobie seria o Bobbi Morse tworzona
przez Chelsea Cain i Kasię Niemczyk. Osiem i nie będzie nam
dane przeczytać już więcej, ponieważ Marvel
zdecydował się zakończyć przygody agentki Morse. Przynajmniej na razie. Czy
jestem wkurzona? Tak, i to bardzo, bo jest to jeden z moich ulubionych komiksów
w serii All-New, All Different. Czym podyktowana została taka decyzja?
Nie wiem, ale za to jestem pewna, że teraz Marvelowi nie odpuszczę. Na razie jednak mam dla Was recenzję siedmiu
komiksów, które utwierdziły mnie w przekonaniu, iż pan Alonso popełnił błąd, anulując taką historię.
Okładka #2 + #3: Joelle Jones + Rachelle Rosenberg
Na przestrzeni siedmiu numerów
wraz z Bobbi przeżywamy kilka ciekawych przygód. Zeszyty #2, #3 i #4, jak
zapowiadano, przedstawiają nam misje, z których nasza bohaterka zostaje
wyciągana na badania, których byliśmy świadkami w zeszycie pierwszym.
Pamiętacie agentkę Morse ubraną w czarny lateks? Bobbi ratowała Lance’a Huntera z siedziby Hellfire
Club w Londynie (zeszyt #2). Innym razem pomagała ona przy nastoletniej
dziewczynce, która chcąc uchronić przyjaciół przed swoimi nowo nabytymi mocami,
zamknęła ich w kolorowej bańce.
Zagadka kombinezonu nurka została
rozwiązana w zeszycie czwartym. Bobbi ratowała swojego byłego męża, Hawkeye’a, z podmorskiej tajnej bazy TIM (przekształconego AIM). To wtedy właśnie została ona
wezwana na kolejną serię badań, która poszła nieco inaczej niż poprzednie. Od
tego właśnie zaczyna zeszyt #5 – Bobbi mierzy się z falą zombie, ratując przy
tym cały zespół badawczy. Przy okazji dowiaduje się od jednej z naukowców, że zombie
zostały zainfekowane tym samym wirusem co ona, a agentka Morse sama jest Pacjentem Zero. starciu pomagają jej Howard the Duck oraz Miles
Morales aka Spider-Man.
Okładka #4: Joelle Jones + Rachelle Rosenberg Okładka #5: Jeffrey Jones
Trzy ostanie numery stanowią
tie-iny do Civil War II. Clint
został oskarżony o morderstwo Hulka.
Wkrótce po tym, Bobbi otrzymuje bilet na rejs,
wypisany na jej stare nazwisko, Barton.
Wysłany on został przez kogoś, kto twierdzi, iż posiada informacje
uniewinniające jej byłego męża. Mockingbird idzie za ciosem i udaje się w podróż,
która jest jednocześnie Rejsem Nerdów.
Taka ilość cosplayerów może utrudnić Bobbi rekonesans i otrzymanie pożądanych
danych, a pojawienie się Huntera zarówno utrudnia, jak i ułatwia sytuację. Na
pokładzie bowiem dochodzi do morderstwa…
Za scenariusze wszystkich numerów
odpowiada przegenialna Chelsea Cain. Im dalej zagłębiałam się w komiksy
o Bobbi, tym bardzie byłam pewna, że ja i Chelsea miałybyśmy całkiem sporo
wspólnych tematów do rozmów. Nie boi się ona nawiązywać do sytuacji nie
politycznej, a kulturowej. Nie będzie nowością, kiedy zdradzę, że wykorzystała
ona postać Bobbi, aby przekazać nam troszeńkę feminizmu przy użyciu mniej lub
bardziej subtelnych metafor.
Okładka #6 + #7: Joelle Jones + Rachelle Rosenberg
Za panele w sześciu numerach
odpowiada znana już wszystkim Kasia Niemczyk. Nadal zachwycam się jej
kreską. Sposób w jaki przedstawia postaci, jest bardziej realistyczny, niż
niejednego innego artysty. Wiadomo, że nawet lateks nie jest tak opinający, jak
niektórym się wydaje (już wcześniej wspominałam stroje, które wyglądają
bardziej jak body paint, niż cokolwiek innego). Doszłam jednak do wniosku, że
jej rysunkom brakuje trochę dynamiki. Nawet z kolorami wykonanymi przez Rachelle Rosenberg rysunki są jednak
bardziej płaskie, wyobrażenie sobie przedstawionych postaci w ruchu nie
przychodzi tak łatwo.
W zeszycie piątym panelami zajął
się Ibrahim Mustafa i u niego już
ten ruch u postaci był bardziej wyczuwalny. Kreska za to nie pasowała do
Mockingbird tak, jak kreska Niemczyk, ale to już moje zdanie. Idealnie za to
pasowała do zombie. Trzeba również wspomnieć o przepięknych okładkach
wszystkich numerów, które wyszły spod ołówków i kredek Joelle Jones, i wcześniej już wspomnianej Rosenberg. Zdecydowanie
zachęcały one do zakupu komiksu, nie ma się co oszukiwać.
Kreska: Katarzyna Niemczyk Kolory: Rachelle Rosenberg
Chelsea Cain stworzyła postać
kobiety niezależnej, która nie boi się samotności, nie uzależnia się od swoich
partnerów i potrafi zadbać o siebie lepiej, niż zrobiliby to oni. I za to
właśnie pokochałam i Chelsea, i najnowszą serię o Mockingbird. Będzie mi
brakowało nawiązań do współczesnej popkultury, małych internetowych hitów
(musical Hamilton), czy właśnie tych niewielkich feministycznych
hasełek, które nie zawsze były aż takie subtelne. Właśnie tym wszystkim ujęła
mnie Mockingbird
i za anulowanie serii znielubiłam Marvela.
Pająki wywołują u nas różne
odczucia – jedni się ich boją, drudzy lubią lub są wręcz nimi zafascynowani.
Pająki odgrywają całkiem sporą rolę, jak na zwierzaki, w Uniwersum Marvela. Mają
one związek nie tylko z Peterem Parkerem,
ale z kilkoma innym super-herosami. Jednym z tych herosów jest Jessica Drew, bardziej znana jako Spider-Woman. Jej najnowsza solowa
seria liczy sobie już dwanaście numerów, a przed nami jeszcze przynajmniej
jeden. Nie ma więc na co czekać!
Okładka #1: Javier Rodriguez + Alvaro Lopez Okładka #2: Javier Rodriguez
Pierwsze pięć numerów Spider-Woman
opowiada o nowej roli, która przypadła Jessice – bycie matką. Super-heroina
będąc w ciąży odsuwa się od walczenia ze złem właśnie ze względu na dziecko.
Wraz z Benem Urichem, reporterem Daily
Bugle, szkoli nowego, może nie super, ale na pewno bohatera, Rogera Gockinga aka Porcupine (pol. Jeżozwierz), aby ten zajął się obroną
miasta, kiedy ona odejdzie na macierzyński. Tuż przed podaną przez ziemskich
lekarzy datą porodu, Jessica z nudów udaje się do kosmicznego szpitala, który
polecała jej przyjaciółka, Carol Danvers.
Wszystko idzie jak po maśle, dopóki Skrulle
nie przejmują kontroli nad jednostką…
Zeszyty z numerami 6 i 7 są
częścią małego eventu Spider-Women. Wraz z Silk Jessica zostaje uwięziona w
świecie Spider-Gwen (Earth-65).
Okazuje się, że obie pajęcze heroiny z Earth-616 mają swoich złych
odpowiedników w świecie Gwen. Odpowiednik Jessici, którym okazuje się być
mężczyzna o imieniu Jesse, kradnie
zegarek, dzięki któremu dziewczyny mogłyby wrócić do swojego świata. Jednak to
dopiero początek ich problemów.
Okładka #3 + #4: Javier Rodriguez
Kiedy nasza bohaterka stara się
pogodzić niebezpieczne życie super-heroiny z byciem matką po przygodzie w Earth-65, Carol pojawia się ponownie z
zaskakującymi wieściami. To właśnie od niej Jessica dowiaduje się o Ulyssesie i pomimo tego, że decyduje
się pomóc swojej przyjaciółce w ustaleniu, czy wszystkie jego wizje są
prawdziwe, Spider-Woman nie staje po stronie Captain Marvel. Sytuację pogarsza
śmierć jednego z jej przyjaciół z rąk innego przyjaciela – co spowodowane było
właśnie wizją młodego Inhumana.
Przez dwanaście numerów przewija
nam się sporo postaci. Mamy nie tylko główną bohaterkę wraz z jej synem, Gerrym, ale również dwójkę już
wspomnianych przyjaciół. Urich i Gocking odciągali Jess od walki, kiedy ta już
wiedziała, że jest w ciąży, ale dalej chciała walczyć z kryminalistami.
Ponadto, Gocking jest zreformowanym złoczyńcą i pod wodzą pozostałej dwójki
powoli staje się tym dobrym. Nie jest nam dane poznać ojca dziecka panny Drew,
ale mogę zdradzić, że dowiadujemy się co nieco na temat ojcostwa w jednym z
pierwszych numerów.
Okładka #5: Javier Rodriguez Okładka #6: Yasmine Putri
Bardzo podoba mi się sposób
przedstawienia życia Jessici w trakcie ciąży i po narodzeniu małego Gerry’ego.
Można się domyślić, że nie zobaczymy na panelach samych superlatywów. Co
więcej, nasze podejście do tematu ciąży u super-heroiny mogło wyglądać tak:
„walczyła z tyloma złymi kolesiami, więc ciąża to dla niej zapewne pikuś!”.
Ciąża może i tak, ale wychowanie dziecka okazuje się być dla Jessici zadaniem
trudnym, ale jednak nie niewykonalnym. Tu muszę pogratulować scenarzyście.
Właśnie. Za scenariusz wszystkich
dwunastu numerów odpowiada Dennis
Hopeless. Jak już wspomniałam wyżej, odwalił on kawałek dobrej roboty przy
opisywaniu macierzyńskich doświadczeń głównej bohaterki. Nie zawiódł również
przy pierwszoosobowej narracji i dialogach z innymi występującymi postaciami.
Komiksy czytało mi się bardzo lekko, pomimo ważnych tematów, które były
wspominane na stronach. Kolejny plus dla scenarzysty za dynamikę pomiędzy
Jessicą a Carol. Widać było, że są one sobie bardzo bliskie i zbudowały między
sobą zaufanie, które później zostaje wystawione próbę.
Okładka #7: Yasmine Putri Okładka #8: Javier Rodriguez
Strona artystyczna komiksu wyszła
spod ołówka i kredek Javiera Rodrigueza
oraz tuszu Alvaro Lopeza, z
wyłączeniem dwóch numerów, które wchodzą w skład eventu Spider-Women. Na początku trudno mi się było przekonać do kreski
pana Rodrigueza. Twarze postaci wyglądały miejscami przekomicznie, niczym
karykatury lub rysunki wykonane przez kogoś niewprawionego w boju. Przeczytanie
dziesięciu numerów ma jednak to do siebie, że prędzej czy później
przyzwyczaiłam się do stylu Rodrigueza i przestało mi to przeszkadzać.
Nie mogłam się za to nacieszyć
widokiem kreski Joelle Jones i
kolorów Rachelle Rosenberg, które
współpracowały przy zeszytach #6 i #7. Duet ten jest mi już znany z serii Mockingbird
i muszę przyznać, że tę krótką przerwę od rysunków stałego artysty Spider-Woman przywitałam z uśmiechem.
Rosenberg jak zwykle nie zawiodła z doborem palet kolorów do każdej ze scen, a
kreska Jones jest tak samo miła dla oka, co kreska naszej rodaczki, Kasi Niemczyk. Po raz kolejny
przekonałam się, że żeńska część artystycznego departamentu Marvela
wie najlepiej, jak przedstawiać super-heroiny.
Okładka #9 + #10: Javier Rodriguez
Kończąc, mogę dodać tylko tyle,
że nie spodziewałam się, aby któryś z Pajęczaków tak mnie zaintrygował. Nie
jestem wielką fanką ani Spider-Mana,
ani Spider-Gwen, czy jeszcze innego bohatera związanego z pająkami, ale ta
seria o Jessice Drew sprawiła, że chcę się bardziej zagłębić w jej poprzednie
komiksy, tak samo, jak w te przyszłe. Nie ma więc co czekać, tylko nadrabiać
zaległości (albo zacząć czytać!), bo matczyno-super-bohaterskie przygody Spider-Woman
dopiero się zaczynają.
Czasami może nam się wydawać, że
twórcy komiksów, szczególnie w wydawnictwie Marvel, boją się
eksperymentować i wprowadzać coś świeżego, nowego. Wątek homoseksualizmu na
przykład, nadal jest jednym z najmniej używanych. Czemu wspomniałam właśnie o
tym? Ponieważ najnowsza seria związana z Wakandą
– Black
Panther: World of Wakanda – jest opowieścią o nowej parze
homoseksualnej w świecie komiksowym. Tym razem jednak, nie będzie to dwóch
mężczyzn, tylko dwie wojowniczki.
Rysunki: Alitha E. Martinez Kolory: Rachelle Rosenberg
Ayo jest kobietą, wybraną jako najlepsza ze swojego plemienia.
Dzięki temu może ona przystąpić do szkolenia, które przechodzi każda członkini Dora
Milaje, prywatnej straży Czarnej
Pantery. Aneka jest jedną z
generałów, która prowadzić będzie szkolenie nowych kandydatek do Aniołów
Północy (ang. Midnight Angels,
inne określenie na Dora Milaje). Obie
kobiety spotykają się na macie już pierwszego dnia, jednak uczuciem, które
żywią do siebie nawzajem niekoniecznie jest sympatia.
Taki początek historii miłosnej
nie jestem niczym nowym, z nienawiścią czy niechęcią przeradzającą się w miłość
spotykamy się równie często, co z motywem miłości od pierwszego wejrzenia,
jeśli nie częściej. Tak właśnie zaczyna się sporo komedii romantycznych oraz
książek, gdzie właśnie to uczucie nierzadko gra pierwsze lub drugie skrzypce. W
Black Panther: World of Wakanda wątek
miłości pomiędzy dwiema strażniczkami jest sugerowany już na samym początku.
Nie jesteśmy świadkami jego dokładnego rozwoju, ale widzimy jak się nasila, jak
obie kobiety zbliżają się do siebie.
Rysunki: Alitha E. Martinez Kolory: Rachelle Rosenberg
Oprócz głównego wątku na
ostatnich kartach zeszytu dostajemy inny mały fragment fabularny – początek
historii opowiadającej o Zenzi,
liderce The People, ruchu oporu wywodzącego się z Nigandy (sąsiada Wakandy). Ich celem jest obalenie monarchii kraju
Czarnej Pantery, bowiem wierzą oni, że zabrane zostały im ziemie zapewniające
ludowi Nigandy dobrobyt. Jakie życie miała ich liderka? Skąd w niej taka
nienawiść do Wakandy?
Zenzi jest również uzdolniona.
Nie jak Ayo, czy Aneka, ale posiada ona moc kontrolowania emocji innych na dużą
skalę. Dzięki temu uchodzi cała i zdrowa z wielu opresji, jednak dla fanów
komiksów o Czarnej Panterze nie będzie nowością informacja, że Zenzi wykorzysta
swoje moce do całkiem innych celów.
Za stronę wizualną pierwszej
części zeszytu odpowiadają Alitha E.
Martinez (rysunki) oraz Rachelle
Rosenberg (kolory). Ze stylem Rachelle jestem zaznajomiona już od dłuższego
czasu i jeszcze się nie zawiodłam. Idealnie potrafi dobrać kolory do tonu
historii. W tym komiksie kolory nie są krzykliwe, a raczej spokojne, stonowane.
Z kolei rysunki w pełni pasują do etnicznej strony – afrykańskie kobiety nie
noszą zbyt wiele odzienia, głównie ze względu na temperaturę, ale Martinez
poradziła sobie z tym wyśmienicie. Stroje wojowniczek z kolei na pewno
odbiegają znacznie od tych, do których przyzwyczaiły nas znane nam
super-heroiny.
Scenariuszem historii Ayo i Aneki
zajęła się Roxane Gay. Jest to jej
debiut w świecie komiksów, a pomagał jej w nim Ta-Nehisi Coates, który pracuje przy głównej serii o sławnym
Wakandzkim super-bohaterze. Muszę przyznać, że Gay najwyraźniej ma do tego
smykałkę, ponieważ zachęciła mnie do dalszego czytania swoim podejściem – nie
skupia się na miłości, a raczej uczyniła z niej jeden z głównych wątków całej
historii.
Rysunki: Afua Richarson Kolory: Tamra Bonvillain
Nad opowieścią o Zenzi pracowali:
Yona Harvey i Ta-Nehisi Coates
(scenariusz) oraz Afua Richardson
(rysunki) i Tamra Bonvillain
(kolory). Połowę pierwszego duetu stanowi poetka, więc dla niej zmiana z
wierszy na scenariusz musiała być nie lada wyzwaniem. Sposób w jaki opisywana
jest historia Zenzi może nam przypominać historię o przyszłej super-bohaterce, a
nie o wrogu Czarnej Pantery. Bonvillain, podobnie jak Rosenberg, wie jak dobrze
dobrać kolory; w tej historii dominują
żółcie, pomarańcze i raczej wątłe zielenie, które przywodzą na myśl wysokie
temperatury i afrykańskie widoki. Kreska Richardson miejscami wydaje się
niedbała, ale to tylko dodaje zeszytowi jeszcze więcej klimatu. Nie widzę tu
zbytniej dbałości o szczegóły, a raczej o estetykę.
Z obydwu historii najbardziej
spodobała mi się ta pierwsza. Może dlatego, że nie ukrywam się z moim
niepoprawnym romantyzmem (chociaż nie gustuję w komediach romantycznych, chyba
że mówimy o Bridget Jones…) i nigdy nie pogardzę dobrze napisaną opowieścią
miłosną. Do tego dochodzą kobiety, które bez żadnych mocy są w stanie zbudować
wokół siebie legendę i utrzymać pozycję najlepszej straży najważniejszej osoby
w swoim państwie. Nie oznacza to jednak, że część poświęcona Zenzi jest zła,
nic z tych rzeczy. Pomijając fakt, że tu również mamy do czynienia z kobietą,
która nie da sobie w kaszę dmuchać, zawsze ciekawią mnie pierwsze kroki
złoczyńców; nie, żeby ich usprawiedliwić, o nie. Lepiej jest znać dwie strony
konfliktu.
Rysunki: Afua Richardson Kolory: Tamra Bonvillain
Na trzydziestu dwóch stronach
możemy przeczytać dwie historie, zupełnie różne od siebie . Pierwsza z nich to otwarcieopowieści o miłości z walką i przemocą w tle.
Druga z kolei wprowadza nas w początki jednej z najbardziej zagrażających
Wakandzie osób. Czy i jak się te historie połączą? Jak się zakończą? Pomimo
nawiązań do serii Black Panther, World of Wakanda spokojnie może
zostać uznane za oddzielną serię; nie potrzeba mieć sporej wiedzy o Wakandzie
czy Czarnej Panterze, bo wszystkie najważniejsze informacje są objaśniane. Czy
polecam tę serię? Tak, zdecydowanie, między innymi dlatego, że ten komiks
zapisze się w historii Marvela – pracują nad nim same czarne kobiety, jako
pierwsze i po raz pierwszy w dziejach wydawnictwa Domu Pomysłów. I robią to zaiste wyśmienicie.
Koncerty w małych
klubach mają swój urok. Czujesz się w nich inaczej niż na widowisku w wielkiej
hali, stadionie czy otwartej przestrzeni. Magia polega na tym, że odmiennie odczuwa
się muzykę oraz w inny sposób odbiera się jej wykonawców – wiadomo, intymna
atmosfera robi swoje. Jeszcze lepsze jest jednak chodzenie na koncerty zespołu,
którego masz okazję słuchać za każdym razem w coraz to większym klubie i z
powiększającą się publiką.
Nothing But Thieves jest dla mnie właśnie takim zespołem. Ich pierwszy występ w Polsce w
styczniu 2015 roku, jako support Gerarda
Waya (wokalisty nieistniejącego już My
Chemical Romance) rozpoczął moją przygodę z tymi pięcioma chłopcami z
Wielkiej Brytanii. Chłopcami, bo trójka z nich jest albo w moim wieku, albo
młodsza, a pozostała dwójka zachowuje się jakby byli jeszcze młodsi. Później
powrócili w marcu (na tym koncercie mnie nie było, niestety), w czerwcu i
listopadzie (na tych już byłam). W tym roku również odwiedzili nasz kraj więcej
niż raz – w ramach Opener Festival i
całkiem niedawno, 27 listopada, na kolejnym solowym występie.
Tym razem NBT
zawitali do Progresja Music Zone,
klubu umiejscowionego na warszawskiej Woli. Pogoda raczej nie sprzyjała
kolejkowaniu, ale ja i moja dobra przyjaciółka ani myślałyśmy się poddawać, o
nie. Nasz szybki przyjazd był spowodowany chęcią spędzenia chociaż jednego
koncertu przy barierkach oraz faktem, że miałyśmy dla zespołu i najukochańszego
technicznego na świecie prezenty, ale to nie o tym będzie ten tekst. Przejdźmy
więc do sedna.
Jeszcze przed 19-tą
zostaliśmy wpuszczeniu do klubu. Godzinka spędzona przy barierkach (Tak! W końcu!) i nadszedł czas na
rozpoczęcie wieczoru – support. Tym razem tłum rozgrzała pochodząca z Łodzi
grupa Young Stadium Club. Trzeba
przyznać, że muzyka była niczego sobie. Sama nigdy nie słucham supportów przed
koncertem; odkryłam, że pierwsze wysłuchanie muzyki na żywo lepiej na mnie
działa. I tak było w tym przypadku, bo kawałki były energiczne, chociaż
niektóre piosenki brzmiały niemal identycznie. Teksty też nie były całkowicie
pozbawione sensu, jednak już na drugi dzień uświadomiono mnie, że wokalista leciał
z playbacku. Nieładnie, oj, nieładnie.
Po nich przyszedł
czas na gwiazdę wieczoru. Pierwsze nuty Itch zadziałały na tłum niczym
zastrzyk energii. Przyznam jednak, że pierwsza wersja tej piosenki bardziej mi
się podoba niż ta ostateczna, która wylądowała na albumie. Od samego początku wtórowaliśmy
wokaliście, Conorowi Masonowi, i nie
wyglądał jakby mu to specjalnie przeszkadzało. Później przyszła kolej na Honey
Whiskey, Hostage, Hanging... W skrócie: otrzymaliśmy
niemalże cały pierwszy album, tylko utwory były grane w innej kolejności. Set
zakończył się wzbogaconym o OutroExcuse
me, co bardzo spodobało się zarówno mi, jak i mojej towarzyszce. Zespół
zaczął troszeczkę eksperymentować na scenie ze zmianą brzmienia znanych już nam
utworów. Zrobili to w całkiem ciekawy sposób, chociaż nadal było tego troszkę
mało, przynajmniej jak dla naszej dwójki. Na bisie usłyszeliśmy wolne i
chwytające za serce Lover, Please Stay, po którym zabrzmiały ostatnie dwie piosenki
wieczoru – bardzo energiczne i szybkie Trip
Switch oraz jeden z pierwszych singli zespołu, Ban all the Music.
W trakcie występu,
nasza publika jak pierwsza na świecie miała okazję usłyszeć dwa najnowsze
kawałki, które mają wylądować na następnym krążku, Get Betteroraz Design. W moim odczuciu
nie były one jakoś szaleńczo nowatorskie, chłopcy raczej trzymają się
konwencji, która przyniosła im sukces. Nie działa to jednak na ich niekorzyść,
bo wiadomo, że koncertowe wersje mogą się różnić od ostatecznych. Nie raz nie
dwa byliśmy świadkami zmiany koncepcji całych albumów zanim te doszły do
końcowej fazy – nagrania i wydania. Mam tylko nadzieję, że ta piątka nie będzie
się zbytnio bała eksperymentów, bo coverHolding
out for a Hero w ich wykonaniu był absolutnie niesamowity. Moje serce
cierpi, bo nie mogą tego grać na żywo (utwór został nagrany na potrzeby serialu
Wikingowie).
Zdecydowanym
minusem wieczoru, było to, że wszyscy członkowie zespołu leczyli kaca jeszcze w
trakcie występu. Postrzegam to, jako lekki brak profesjonalizmu, ale z drugiej
strony… mogę tylko zgadywać, że w złotych latach rock ’n’ rolla wykonawcy nie musieli się męczyć po poprzednim
wieczorze, bo nie zdążyli nawet wytrzeźwieć. Do tego dodajmy młode (w
większości niepełnoletnie) piszczące fanki i mamy niemalże powrót do tamtych
czasów. Czyż nie za tym tęskni sporo starszych od nas fanów muzyki bazującej na
konkretnie brzmiącej gitarze?
Biorąc pod uwagę
fakt, iż był to mój czwarty koncert Nothing
But Thieves, wiedziałam doskonale czego się spodziewać. Lekko podchmieleni,
ale bardzo sympatyczni Anglicy, najlepszy techniczny pod słońcem, któremu nie
przeszkodzi nawet złamana noga w usztywniaczu i młode, rozszalałe chcicą fanki.
Możecie się spytać, za co tak lubię ten zespół? Wtedy odpowiem Wam, że właśnie
za to, jak brzmią na żywo, bo za każdym razem jest to dla mnie inne
doświadczenie pomimo niemalże identycznej setlisty. I tym razem nie było
inaczej. Pomimo lekkiego podchmielenia pokazali klasę. Wybawiłam się jak nigdy
(chyba tylko na Slipknot bawiłam się
lepiej) i już nie mogę się doczekać następnego razu oraz kolejnego albumu.
Wbrew temu, co twierdzą niektórzy, muzyka rockowa (i jej pochodne) nadal mają
to coś.
Dzięki Amazon Prime na naszych ekranach po
burzliwym rozstaniu z Top Gear
znów pojawili się trzej muszkieterowie, choć zamiast szpad jedną dłonią
trzymają kierownice, a drugą drążek skrzyni biegów. Jeremy Clarkson, Richard
Hammond i James May, bo o nich
tutaj mowa, powrócili ze swoim nowym programem, The Grand Tour. Pierwszy odcinek pojawił się w sieci 18
listopada na platformie Amazon. Pytanie, czy warto było na nich znów czekać?
Odkąd świat obiegła informacja,
że planowane jest nowe show motoryzacyjne z udziałem brytyjskich prezenterów,
fani oszaleli z radości. Każdy, kto śledził poprzednią produkcje z nimi w roli
głównej, wiedział w jakich okolicznościach została ona zakończona. Przez prawie
rok panowie uchodzili za bezrobotnych, gdy nagle oświadczono, że amerykańska
platforma internetowa podpisała z nimi kontrakt. Prace nad programem ruszyły z
kopyta na równi z marketingową otoczką i materiałami promocyjnymi. Czekających wielbicieli
tej trójki podsycano krótkimi teaserami, wideo z planu, zdjęciami. Gdy do
premiery został tylko tydzień w sieci codziennie pojawiał się krótki film
podsumowujący cały sezon, oczywiście tak, by tylko lekko
uchylić rąbka tajemnicy.
Mnie, jako fankę tego trio, oglądanie pochłonęło od razu.
Pierwsza scena przedstawia Clarksona wychodzącego z siedziby BBC,
czyli poprzedniego pracodawcy. Szaro, buro, pada deszcz, a i sam Jeremy ma
nietęgą minę, co wprowadza widza w nostalgiczny klimat. Następnie przenosimy
się na lotnisko w Californii, Jezza wsiada do Forda Mustanga, wyjeżdża z miasta, gdzie dołączają do niego wierni
przyjaciele, Richard i James, również za kierownicą Mustangów. Po chwili
panowie mkną po pustyni, gdzie pojawiają się
inne dwu- i czterokołowe pojazdy. Motocykle, auta, te nowe i nieco starsze,
ciężarowe i osobowe, super samochody i te bardziej przystępne dla przeciętnego
Kowalskiego.
Szczerze? To ujęcie jest cholernie dobre, czuje się przyjemne
mrowienie i ekscytacje na myśl, co stanie się za moment.
A potem jest jeszcze lepiej!
Scena, grający na żywo zespół, wielki metalowy skorpion,
któremu z odwłoka bucha ogień, tancerki i mnóstwo fanów, którzy na widok
wysiadających trzech starszych facetów z aut wiwatują z radości. Oficjalne
przedstawienie się, przywitanie z widownią, zaprezentowanie przenośnego
namiotu, które służy za studio - to formalności, które musiały się pojawić, a i
tak okraszone były dobrą dawką brytyjskiego humoru. Żarty ze wzrostu Hammonda,
powolności Maya i porównanie aparycji Clarksona do szympansa, sprawia że nie
można się nie uśmiechać.
Po krótkiej lekcji angielskiego dla Amerykanów, już wewnątrz
studia, pojawia się pierwsza część porównania hiper samochodów: McLarena P1, Porche 918 Spyder i Ferrari
LaFerrari. Test był o tyle wyczekiwany, ponieważ miał się pojawić w ostatnim
sezonie Top Gear, niestety do emisji nie doszło. Następnie czas na pierwszą
niespodziankę od twórców – Conversation Street, segment, w którym
prowadzący omawiają różne zagadnienia związane ze światem motoryzacji. Ta część
programu była bardzo krótka, być może dlatego,
że według wcześniejszych przecieków, miało jej w ogóle nie być.
Druga, znacznie bardziej zaskakująca mnie sprawa, to tor
testowy. Zaznaczę tutaj, że konwencją programu jest nagrywanie każdego odcinka
w innym kraju, a jak wiadomo, wielkiego kawału
asfaltu nie da się zabrać ze sobą w walizkę. Sam tor znajduje się w
Wielkiej Brytanii i jest... co najmniej intrygujący.
Jeremy ochrzcił go nazwą Eboladrone, ponieważ z lotu ptaka kształt trasy
przypomina wirusa Ebola. Poza testami aut, ma on służyć do porównywania czasów
okrążeń samochodów, które będą prowadzone przez tego samego kierowcę. Chyba
domyślacie się, czym to pachnie, prawda?
Oceniając całość, choć bardzo chciałabym dać
10/10, to muszę porzucić
pryzmat patrzenia na program przez dziwaczną miłość
jaką darzę Clarksona, Hammonda i Maya, i spojrzeć na to nieco surowym wzrokiem.
Oczywiście, zdjęcia są niesamowite, zachwycałam się każdym kątem, każdym ujęciem, montaż
dodaje im jeszcze więcej uroku, jednocześnie pokazując, jak wiele pracy włożono
w show. Zdaję sobie
sprawę, że nie każdy zwraca na to uwagę, ja
jestem nieco spaczona przez moje studia, proszę mi wybaczyć. Muzyka zasługuje
na największe noty, soundtrack jest dobrany po prostu genialnie. Panowie nadal
mają swój pazur, a dzięki temu, że The Grand Tour udostępniany
jest na platformie internetowej, mogą sobie pozwolić na
nieco pikantniejsze żarty i zwyczajnie większy luz
przy doborze słownictwa, co da się zauważyć.
Jedyną rzeczą, która mi przeszkadzała był
kierowca testujący BMW M2 na nowym
torze. Rozumiem, że takie było założenie programu; amerykański koleś musi
ponarzekać na auta, które amerykańskie nie są. W tym miejscu poczułam zgrzyt,
ale to niewątpliwie tęsknota za Stigiem.
Jest jeszcze jedno... Po teście super samochodów
spodziewałam się... więcej. Nie ukrywam, że to, co wykonała ekipa na torze jest
naprawdę powalające, ale lubię, gdy pokazują takie auta na trasie. Nie
zrozumcie mnie źle, jestem świadoma, że może to wynikać z polityki marek tych
samochodów, które nie zawsze godzą się na udostępnienie modeli (dlatego często
auta pożyczane są od prywatnych właścicieli), ale jakoś tak... chciałabym
więcej. Z tego względu daję mocne 9/10.
Mimo to pewna jestem, że po kolejnych odcinkach uzyskają ode mnie najwyższą
ocenę, w pełni zasłużoną.
Trzeba przyznać, że program w wielu aspektach
jest podobny do Top Gear. Owszem,
jest to na swój sposób wspaniałe, bo w takim właśnie wydaniu pokochaliśmy
Jezze, Hamstera i Capitan Slow. Pamiętać należy, że kij ma zawsze dwa końce, a
jedna produkcja będzie porównywana do drugiej.
Czy to mi przeszkadza?
Ani trochę, dopóki moja święta motoryzacyjna
trójca pozostanie sobą. Nie oszukujmy się, Jeremy nie pozwoli, by było inaczej.
Zresztą w premierowym odcinku kilkukrotnie sami sugerowali podobieństwa, w
humorystyczny sposób. To są piekielnie zdolne, inteligentne, i jak dla mnie
kochane, bestie, które są świadome takich porównań i wiedzą, co powiedzieć, by
ich było na górze.
Pozostałe odcinki sezonu zapowiadają się równie
interesująco. Materiał promocyjny puszczony w pierwszym odcinku sprawił, za
ciężko będzie mi czekać tydzień do kolejnej odsłony. Pocieszam się, że czeka
mnie jeszcze 11 tygodni (jak cudownie do brzmi!) z trzema facetami, którzy
przewracają się i jeżdżą samochodami, często przerobionymi na dziwaczne
maszyny. Podkreślić trzeba, że Amazon zdaje sobie sprawę, jakim skarbem
dysponują. Świadczy o tym przedłużenie kontraktu o 2 kolejne sezony, co w sumie
daje nam 5, jeszcze przed listopadową premierą. Pamiętajmy, że apetyt rośnie w
miarę jedzenia, kochani. Nie wiem jak Wy, ale ja już umieram z głodu.
Po cichu liczę, że ta trójka wpadnie nad Wisłę z
nagraniem, jeśli nie kilku, to chociaż jednego odcinka.