1 paź 2018

Krew się przebudziła. - "Monstressa" Tom 2 - Krew


W pierwszym tomie niesamowitej Monstressy od Sany Takedy i Marjorie Liu, Maika Półwilk wraz z Kippą i kocim nekromantą Renem wyruszyła w podróż, której celem jest odkrycie prawdy o niej samej. Opowieść przedstawiona w niesamowicie dokładny i przemyślany sposób ma swoją kontynuację w tomie drugim pt. Krew. Przed Maiką i jej kompanami jeszcze sporo przeszkód zanim dowiedzą się, co siedzi w jej wnętrzu i czemu tam się w ogóle znalazło.


Maika, Kippa i Ren docierają do starego domu głównej bohaterki, Thyrii. Tam odkrywają, jaki jest dalszy cel ich podróży i spotykają starych przyjaciół oraz wrogów. Wyspa Kości, bo to właśnie tam Maika udaje się po odpowiedzi na temat monstra skrywającego się wewnątrz niej, jest owiana legendami i mgłą, w której giną nawet najodważniejsi. Determinacja młodej Półwilk jest jednak o wiele silniejsza niż strach.

Monstressa nadal pozostaje jednym z najlepszych komiksów wydawanych w Polsce z wydawnictwa Image. Opowieść Liu i Takedy oraz świat, w którym jest osadzona są niesamowicie dokładnie przemyślane i przedstawione. Pomiędzy kolejnymi kadrami i podróży Maiki do prawdy, dowiadujemy się coraz więcej o uniwersum Monstressy, a jest to świat niezwykle ciekawy, choć tak samo nieprzyjazny co przepiękny.

Wykonanie: Sana Takeda

Na plus zasługuje również rozwinięcie wątku monstra żyjącego w Maice. Nie jest już dla nas tak dużą zagadką, jak na końcu pierwszego tomu. Wraz z nim przeglądamy jego wspomnienia, dzięki czemu dowiadujemy się o nim coraz więcej, tak samo jak sama Maika. Poznajemy jego imię, w jaki sposób został powiązany z Cesarzową-Szamanką, jak trafił do świata Monstressy wraz ze swoimi siostro-braćmi. Oraz jak straszliwej zbrodni dopuścił się krótko po przybyciu.

Rysunki Sany Takedy nadal zapierają mi dech w piersiach. Są bardzo skrupulatne i dopracowane w niemal każdym detalu. Mogę sobie jedynie wyobrazić, ile pracy zajmuje jej jeden kadr, całe strony i zeszyty. Pod tym względem strona graficzna dorównuje scenariuszowi, który jest tak samo dopracowany w każdym, nawet najmniejszym detalu. Nic więc dziwnego, że Monstressa ma na koncie nagrody Eisnera.

Wykonanie: Sana Takeda

Komiks Sany Takedy i Marjorie Liu to pozycja, moim zdaniem, obowiązkowa na półce każdego komiksiarza. Monstressa nie jest jednak komiksem, który poleciłabym ludkom dopiero wchodzącym w świat powieści graficznych. Krew tylko utwierdziła mnie w przekonaniu, że jest to komiks wymagający czasu przy lekturze, ale również wyjątkowo toporny w odbiorze, zarówno w stronie graficznej jak i scenariuszu.


Autorka okładki: Sana Takeda

11 wrz 2018

Jak nie wiadomo o co chodzi... - "The Black Monday Murders" tom 1 i 2

Szczerze powiedziawszy nie do końca znam się na ocenianiu komiksów. Niewiele mam również wspólnego z finansami i ekonomią, może poza tym, że jak każdy pracujący człowiek czekam z niecierpliwością na kolejną wypłatę. A tutaj trafiło mi się kombo, nie byle jakie w dodatku.


The Black Monday Murders spod pióra Jonathana Hickmana to historia, której głównym mottem jest zarabianie, władza i stwierdzenie, że właśnie pieniądz rządzi światem. Przeciętnego Kowalskiego od zawsze kusiła wizja bogactwa, trzymania w garści innych, choćby tylko dlatego, że na jego koncie znajduje się liczba z większą ilością zer na końcu. Dostanie się do tak elitarnej grupy nie jest proste, a to co czeka na końcu tej drogi nie zawsze jest świetlaną przyszłością, gdzie siedzi się w wygodnym skórzanym fotelu i podpisuje papierki.

Jedną z głównych oś fabularnych, która najprawdopodobniej zwiąże w całość wszystkie wątki jest śledztwo, do którego zostaje przydzielony detektyw Theodore Dumas. Czarnoskóry mężczyzna pojawia się na miejscu zbrodni, gdzie w rytualny sposób zamordowano Daniela Rotschilda, członka potężnej organizacji Cain-Kankrin. Na skutek niespodziewanego odejścia bohatera, do Nowego Jorku powraca jego siostra Grigoria wraz z tajemniczą towarzyszką Abby.

Wykonanie: Tomm Coker

Droga ku prawdzie i odkryciu co stało się z Danielem to nie lada wyzwanie dla detektywa. Pomocnym jest mu profesor Gaddis, który swoje już przeżył i niejedno widział. Dorzucić można do tego korzystanie z tych mniej konwencjonalnych sposobów... I tak, mam na myśli magię. Dlaczego po akurat ten rodzaj działań się pojawia? Ano dlatego, że największym złem jest Mammon – swego rodzaju bóg wraz ze świtą pełną demonów i diabłów. Owy bóg jest przyczyną krachów na giełdach, chociaż czy aby na pewno...?

Nieukrywaną zaletą całości jest pomieszanie świata biznesu, wydawałoby się mocno stąpającego po ziemi z mistycyzmem, wręcz okultyzmem i czarną magią, tak bardzo daleką od baśniowych wróżek. Scenariusz, za który odpowiedzialny jest Hickman wydaje się być dobrze przez niego kontrolowany. Przedstawiona żądza krwi, konieczność poświęcania ofiar, obnażanie przy tym ludzkiej chciwości, pragnienia zemsty, egoizmu i zuchwałości napawa wręcz lękiem.

Wykonanie: Tomm Coker

Świetnym przerywnikiem są retrospekcje. Raz, że odkrywają przed czytelnikiem kolejne karty i zdradzają przyczyny aktualnych wydarzeń, a dwa, są wstawiane w odpowiednim miejscu. Opowieści sprzed lat pozwalają zrozumieć zachowanie bohaterów, poznać ich motywację i pokazać, że są jeszcze mroczniejsi niż mogło się zdawać na pierwszy rzut oka. Druga świetna rzecz, która jest przerywnikiem także od kolorowych kadrów to zapiski rozmów, karty z dziennika lub maile postaci. Co ciekawe, acz grające odbiorcy na nosie, jest markowanie ma czarno wyrazów, zdań, czasem nawet całych akapitów tekstu, które z pewnością były kluczowe. Drażni to okropnie, powodując jednocześnie uśmiech, bo to nic innego jak spryt twórców, zachęcający do bycia częścią akcji komiksu.

Dopełnieniem jest oprawa wizualna. Zaczynając od okładek, które w zasadzie nie zdradzają zbyt wiele, ale za to wewnątrz... Oj, tam to się dopiero dzieje. Dosłownie wszystko – kolory, cieniowanie, kadry, kreska, które są dziełem Tomma Cokera oraz Michaela Garlanda zamyka całość w klimacie noir i to w najlepszym tego słowa znaczeniu. Stonowane, ciemne barwy, detale, niesamowicie przedstawione twarze postaci i ich mimika, która - zazwyczaj – nie jest obliczem demonów z samego dna piekła to kolejne plusy serii. Owszem, w pewien sposób są niepokojące, ale to jest ten niepowtarzalny klimat komiksu.

Wykonanie: Tomm Coker

Są w sumie tylko dwie rzeczy, które nie do końca mi się w tym wszystkim podobają. Pierwszą z nich jest moja nieznajomość tematu. Czy jeśli nie do końca ogarniasz finanse będziesz mieć trudności w czytaniu? Może tak być, nie będę oszukiwać. Twórcy i na to znaleźli rozwiązanie, bo pomiędzy poszczególnymi wątkami pojawiają się wyjaśnienia dotyczące bohaterów, organizacji czy szkół, ale po sobie wiem, że po zapoznaniu się z nimi pewnie większość wyleci mi z głowy. Zmusza to do ponownego kartkowania komiksu lub gromadzenia pewnych informacji gdzieś na boku, by w razie czego mieć je pod ręką.

Druga sprawa, ze względu na magię pojawia się całkiem nowy i obcy język oraz oznaczenia, które choć robią wrażenie, zmuszają jednak do ich zapamiętywania. Układ i wygląd znaków są ważne, a to kolejna rzecz, która nie od razu zapada w pamięć. Z jednej strony detal, który zachwyca, z drugiej lekko kłująca szpilka w boku, jeśli nie zostanie po przeczytaniu od razu w głowie.

Wykonanie: Tomm Coker

Non Stop Comics wzięło się za The Black Monday Murders krótko po premierze oryginału. Można czuć się rozpieszczonym, zwłaszcza że nasze rodzime wydanie nie jest w niczym gorsze od tego z zachodu. Wkład wydawnictwa należy nagrodzić brawami. The Black Monday Murders jest nadal tworzone, czekanie na kolejne części będzie wnerwiające, ale z tym nie można nic zrobić. Faktem jest, że ten tytuł poza czymś nowym na rynku oferuje cudownie wykreowany świat i klimat rodem ze starych filmów noir, ale z nowoczesną nutą.


Autor okładek: Tomm Coker

Autorka recenzji: Chemical House

2 wrz 2018

On Twój łosiek. Ty mój. - "Diabelski Młyn" Anety Jadowskiej

Stało się. Nadszedł koniec przygód Nikity i Robina, chyba najlepszego duetu zabójców na zlecenie jaki Polska widziała w ostatnich latach. Czekając na Diabelski Młyn, bo to właśnie on opowiada o ich ostatnich poczynaniach nie mogłam powstrzymać burzy pytań, które pojawiły się po skończeniu Akuszera Bogów. Jednocześnie trochę się martwiłam, że zakończenie może mi się nie spodobać. Aneta Jadowska mnie jednak nie zawiodła.


Nikita ledwo co dowiedziała się o swojej prawdziwej przeszłości a już musi stanąć przed kolejną misją. Tym razem ją i Robina czeka długa droga do odkrycia tajemnicy jej partnera; kim jest naprawdę i Zakon Cieni tak często decydował się na „czyszczenie” jego pamięci? Plus jest taki, że nie będą podczas tej podróży sami. W podróży do Archiwum, gdzie schowane są przed Robinem odpowiedzi na wszystkie jego pytania, pomoże im Cygański Książe. Jednak cena za jego pomoc nie należy do niskich, a na Drodze przez Bezdroża i Rubieże czeka ich masa niespodzianek.

Rozpoczynając przygodę wraz z Nikitą i Robinem zaraz po premierze pierwszej części ich przygód, Dziewczyny z Dzielnicy Cudów, nie spodziewałam się, że tak bardzo przywiążę się do tych postaci. Nikita nie jest typową bohaterką, którą możemy spotkać w podobnych opowieściach. Owszem, twarde z niej babsko i wzbudza strach wśród innych pracowników Zakonu Cieni i nie tylko. Postać Nikity przemówiła do mnie swoją historią; zmuszona do walki o samą siebie, bo jej matkę interesowało tylko, ile jej córka ma w sobie magii i ile może z niej tej magicznej mocy wyciągnąć. Dodajcie do tego ojca-sadystę oraz nordyckich bogów w rodzinie. Czy mogło być ciekawiej?


Najbardziej jednak w postaci Nikity podoba mi się to, jak bardzo w Diabelskim Młynie zmieniła się jej relacja z berserkiem wewnątrz niej, którego odziedziczyła po swoim ojcu. Od pierwszej przemiany robiła wszystko, aby bestia nie wydostała się na zewnątrz ponownie. Dla tych, którzy czytali poprzednie części wiadomo, że nie zawsze się to udawało. Ich koegzystencja zmienia się jednak dzięki pomocy niezwykłej rodzinki w postaci nordyckich bóstw i bogiń; Nikita poznaje berserka nie jako bestię, a jako jej sojusznika i przyjaciela, część niej. A sam berserk, Brynjar, okazuje się niemal tak samo pocieszny jak Robin. Oczywiście nie przez cały czas, ale ma swoje momenty i to te momenty przekonują do niego zarówno nas i Nikitę jeszcze bardziej.

Robin również nie zostaje przez Jadowską pokrzywdzony. Jakże się ucieszyłam, kiedy zobaczyłam jego imię pod tytułem jednego z rozdziałów! Dostajemy wgląd w jego samego, dzięki czemu jeszcze bardziej rozumiemy jego skołowanie i niesamowicie mocną potrzebę odkrycia prawdy. Robin, jak każdy czytelnik trylogii o Nikicie wie, nie jest zwykłym człowiekiem, a dzięki rozdziałom pisanym z jego punktu widzenia zaczynamy dostrzegać jak bardzo jest niezwykły. I jak wiele żyć ma za sobą, biedak.


O ile do Dziewczyny z Dzielnicy Cudów czy Akuszera Bogów miałam kilka zastrzeżeń, tak przy Diabelskim Młynie nie mam autorce do zarzucenia nic a nic. Wprowadzenie Cygańskiego Księcia i jego taboru było genialnym posunięciem, a ich dążenia do ponownego uruchomienia Lunaparku i zapierającego dech w piersiach Diabelskiego Młyna zapewniają wartką akcję, dzięki której nie znudzimy się lekturą ani na moment.

Ze szczerym sercem mogę Wam polecić całą trylogię Nikity autorstwa niesamowitej Anty Jadowskiej. To moja pierwsza styczność z jej twórczością, ale na pewno nie ostatnia. Diabelski Młyn jest idealnym zakończeniem przygód duetu Nikity i Robina, lepszego sobie nie wyobrażam. Nie miałabym jednak nic przeciwko krótkim opowiastkom o ich kolejnych przygodach, szczególnie tych, w których Robin w końcu musi współpracować z Brynjarem. To dopiero byłoby coś!

17 sie 2018

Już nie muszę się bać. - "Wbrew Naturze. Tom 2 - Polowanie"


W październiku 2017 dzięki wydawnictwu Non Stop Comics mogliśmy zobaczyć, jak wygląda świat kontrolowany pod każdym względem, nawet od strony statusu związku. Wbrew Naturze, bo to ten komiks właśnie przedstawia tak nieprzyjazną wizję świata, w drugim tomie, Polowanie, pokazuje nam, co i kto stoi za tą kontrolą oraz jak to się ma do naszej głównej bohaterki, kochanej Leslie.

Wykonanie: Mirka Andolfo

Oskarżona o zabójstwo dwójki swoich najlepszych przyjaciół, Leslie zmuszona została do zejścia w podziemia. Sytuacja nie należy do najlepszych, kiedy dodamy do tego fakt, że nasza świnka została opętana przez ducha prastarego bóstwa, które chce przejąć nad nią kontrolę w imię miłości do niej (a raczej do nieżyjącej już postaci, do której jest zdumiewająco podobna). Leslie trafia jednak w ręce sojuszników, którzy chcą jej pomóc pozbyć się ducha i wyciągnąć ją z tak beznadziejnej sytuacji. Zwyczajowo, nie wszystko idzie po ich myśli.

Mirka Andolfo w drugim tomie swojego autorskiego komiksu wpycha nas jeszcze bardziej w dystopijny świat antropomorficznych bohaterów. Tu już nie chodzi tylko o kontrolę nad obywatelami; w Wbrew Naturze: Polowanie stawka wzrasta niesamowicie wysoko. Nie chodzi tylko o biedną, zagubioną Leslie, która staje przed szarą rzeczywistością, gdzie państwo wybiera dla ciebie partnera. Okazuje się, że za taką polityką stoją wyznawcy starych bóstw, a ich intencje nie są czyste.

Wykonanie: Mirka Andolfo

W Polowaniu przygoda Leslie i jej sprzymierzeńców obiera jasny dla nas kierunek. Jak można przewidzieć, chodzi o losy całego świata. Cała historia od samego początku należy raczej do tych przewidywalnych, ale nie zawsze jest to minusem. Przy Wbrew Naturze bawiłam się całkiem dobrze, a to, że zakończenie drugiego tomu można było całkiem szybko przewidzieć tylko leciutko działa na jego niekorzyść.

Więcej zastrzeżeń mam do samej Leslie. Odniosłam wrażenie, że w drugiej odsłonie jej wielkiej przygody nasza urocza świnka została „zdegradowana” na samym początku do typowej damy w potrzebie. O ile można zrozumieć, że cała sytuacja ją przytłacza, po pierwszym tomie nie spodziewałam się, że Leslie może być aż taką histeryczką; a miejscami właśnie takie wrażenie sprawiała.

Wykonanie: Mirka Andolfo

Wątek kontroli nad związkami obywateli nadal stanowi jedną z mocnych stron tej opowieści. W Polowaniu jest mu poświęcone o wiele mniej czasu ze względu na wątek związany z opętaniem Leslie przez pradawnego ducha białego wilka, który nawiedza ją snach. Tym razem Andolfo przedstawia nam, jak wyglądają terapie konwersyjne osób, które zakochały się w osobniku innego gatunku albo tej samej płci. A jeśli w grę wchodzi osobnik tego samego gatunku i tej samej płci… nie ma ratunku.

O stronie graficznej nie ma się co zbytnio rozpisywać, bo tylko powtórzyłabym to, co napisałam w recenzji tomu pierwszego. Andolfo świetnie radzi sobie z pokazaniem seksapilu, ale nie w nachalny i seksistowski sposób. Jej postaci są również bardzo ekspresyjne, a kadry ze scenami pościgów czy walki dynamiczne i czytelne, co nie zawsze idzie w parze.

Wykonanie: Mirka Andolfo

Cóż można więcej napisać? Wbrew Naturze: Polowanie to komiks lekki i ciekawy, szczególnie dla tych, których ciekawi połączenie polityki i mistycyzmu. Dla mnie ten komiks pozostanie na liście must have’ów przede wszystkim ze względu na polityczne wątki, które niebezpiecznie nie są wcale tak zaskakujące biorąc pod uwagę sytuację nie tylko na naszej rodzimej politycznej arenie. I nie będę kłamać, postaci Andolfo są nadzwyczaj śliczne.


Autorka okładki: Mirka Andolfo
_______________________

Za egzemplarz recenzencki dziękuję wydawnictwu Non Stop Comics.


18 lip 2018

Wy tylko obiecanki cacanki i łapu capu! - "Giant Days" tomy 3 i 4


Kiedy skończy się studia przychodzi do głowy tylko jedno słowo: nareszcie. Lata wkuwania tylko przed egzaminami, użerania się z systemem zapisów na zajęcia czy paniami z dziekanatu, jak również i z wykładowcami… To wszystko się kończy i przychodzi jako taka wolność. To jest coś, co czeka Susan, Daisy i Esther, ale jeszcze trochę będą musiały przecierpieć, ponieważ za nimi dopiero pierwszy semestr.

Wykonanie: Max Sarin

Dwa kolejne tomy przygód przekochanych przyjaciółek z Giant Days przynoszą nam jeszcze więcej humoru i absurdów towarzyszących studenckiemu życiu. Esther odkrywa w sobie całkiem niezłe pokłady tysięcy słów, które wylewa z siebie w jeden wieczór. Daisy nie przestaje być przekochaną przyjaciółką dla niej i Susan, a panna Ptolemy za to wpada w wir wyborczych przygotowań.

Nie braknie też przygód postaci z drugiego planu. Ed Gemmel próbuje poradzić sobie ze swoją miłością do panny de Groot, odkrywa uczelniany skandal, który doprowadza do zamknięcia gazetki, której jest częścią oraz przeżywa chwile grozy po swoim pierwszym razie. McGraw za to zostaje zepchnięty na dalszy plan przez Susan. Cała piątka staje jednak przed wielkim wyzwaniem; początek drugiego semestru oznacza, że za niedługo do akademika zaczną wprowadzać się nowi pierwszoroczni. Trzeba więc znaleźć lokum poza kampusem dla każdej z grup, a to wcale nie będzie łatwe zadanie. Co wybrać: starszą panią bardzo oddaną Jezusowi, czy słuchających reagge dilerów marihuany?

Wykonanie: Max Sarin

Giant Days: Bycie Miłą Nic nie Kosztuje oraz Przepraszam, że Cię Zawiodłam jeszcze bardziej utwierdzają mnie w przekonaniu, że to jedna z lepszych wydawanych na polskim rynku powieści graficznych. John Allison niesamowicie dobrze radzi sobie z przedstawianiem niby codziennych dla studentów sytuacji w całkiem niecodzienny sposób. Niemal każda z przygód opisanych w kolejnych tomach jest przerysowana i wyolbrzymiona, zupełnie jakbyśmy patrzyli na cała historię oczami naszych bohaterek. I to jest niesamowicie wciągające!

Giant Days jest chyba pierwszą historią w mojej dość już długiej karierze czytelniczej, kiedy jestem w stanie utożsamić się z każdą z głównych bohaterek. Ba, jestem w stanie również stwierdzić, że miejscami byłam jak ten biedny Ed Gemmel. Jeśli rozdzielić mnie na trzy różne osoby, to – mam wrażenie – wyszłyby ze mnie taka dramatyczna gotka Esther, kochana i niewinna Daisy oraz pesymistyczna i cyniczna Susan. Może to właśnie dlatego komiks ten tak bardzo mi się podoba.

Wykonanie: Max Sarin

W tych tomach oprawą graficzną zajął się już tylko i wyłącznie Max Sarin. Poziom z poprzednich dwóch został jak najbardziej zachowany, ale cieszy mnie, że Lissa Tremain jest obecna chociaż dzięki okładkom do każdego zeszytu, które możemy podziwiać na koniec tomików. Prostota rysunków i kolorów nadal jest utrzymywana, co tylko dodaje uroku scenariuszowi, który nie jest skomplikowany. Giants Days  ma być proste i ma bawić i dzięki tej prostocie w warstwie wizualnej bez problemu to osiąga.

Wykonanie: Max Sarin

Nie ma się co więcej rozpisywać. Giant Days po prostu trzeba przeczytać i mieć na półce chociaż pierwsze dwa tomy. Jeden z przygodami Esther de Groot, Daisy Wooton i Susan Ptolemy to zdecydowanie za mało. Z resztą, gwarantuję Wam, że na dwóch tomach się nie skończy, bo tych trzech dziewczyn nie sposób nie polubić w ich niezdarności i skłonnościach do dramatyzmu (Esther zdaje się tym zarażać). Ten komiks naprawdę warto mieć, a Non Stop Comics naprawdę pokazuje, że prześlicznie wydany komiks nie jest wcale trudnym zadaniem.


Okładki: Lissa Tremain
_______________________
Za egzemplarze recenzenckie dziękuję wydawnictwu Non Stop Comics.


5 kwi 2018

Wiatr, potwory w oddali, insekty... - "Oblivion Song. Pieśń Otchłani" Tom 1


Możecie mnie nazwać ignorantką, ale nazwisko Kirkmana nigdy nie wzbudzało we mnie zainteresowania. Wiem, kim ten człowiek jest i o jego zasługach dla komiksu, wiem też, że to on odpowiada za takie tasiemce jak The Walking Dead czy Outcast: Opętanie (oba wydawane przecież w Polsce). I tyle. Jego najnowsze dzieło, Oblivion Song, zmotywowało mnie do zmiany nastawienia. Czemu?

Szkic: Lorenzo De Felici  | Kolory: Annalisa Leoni

Po pierwsze, Oblivion Song to wciągająca opowieść łącząca motyw postapo z science-fiction. Dziesięć lat temu w niewyjaśnionych okolicznościach centrum Filadelfii zostało przeniesione do innego wymiaru, zabierając ze sobą życia 20 tys. ludzi. W jego miejsce pojawiło się 30 mil kwadratowych terenu wyjętego żywcem z nieprzyjaznego, groźnego świata, Oblivion. Ocalali walczą w tym nowym świecie o przetrwanie. Ci w naszym świecie podróżują między dwoma wymiarami, próbując uratować swoich i dojść prawdy, jak do wszystkiego doszło. Kierownikiem wszystkich wypraw jest Nathan Cole.

Sama nigdy nie byłam specjalnie zafascynowana motywem postapo, ale potrafię docenić dobrze rozpisaną historię z takim motywem, co nie każdemu się udaje. Tutaj mamy pokazane dwie strony medalu, jakim jest właśnie życie post-apokaliptyczne. Z jednej strony jest zagrażający życiu świat, w którym trzeba codziennie walczyć o przetrwanie; albo się przystosujesz do jego zasad, albo zginiesz. Z drugiej strony mamy nasz świat – nienaruszony, przyjazny (co zależy tylko i wyłącznie od nas).

Szkic: Lorenzo De Felici  | Kolory: Annalisa Leoni

Po drugie: właśnie spojrzenie z tej drugiej strony najbardziej mi się spodobało. Jak ludzie mogą żyć dalej po takiej tragedii? Jak radzą sobie ze stratą bliskich? Okazuje się, że ludzie to tylko ludzie. Powoli przechodzą nad tym do porządku dziennego. Pracują, płacą rachunki, rodzą i wychowują dzieci. Stawiają pomniki ofiarom tragedii, w każdą rocznicę je odwiedzają i zostawiają ślad. Tylko niektórzy wciąż myślą o tych, którzy w Otchłani utknęli, chcąc ich uratować. Potwory z Oblivion to jednak nie jedyne zagrożenie dla ocalałych.

Minusem komiksu jest przewidywalność, ale w dzisiejszych czasach trudno jest zaskoczyć czytelnika. Schematy, których używa Kirkman możemy rozpoznać już od pierwszych stron komiksu, co niektórym może troszkę zepsuć lekturę. Nie zmienia to jednak faktu, że scenariusz Kirkmana jest mocny pod każdym innym względem – worldbuilding, postaci, odpowiednie tempo historii czy cliffhanger na końcu tomiku.

Szkic: Lorenzo De Felici  | Kolory: Annalisa Leoni

Po trzecie – strona wizualna. Za oprawę graficzną Oblivion Song odpowiadają Lorenzo De Felici (rysunki) i Annalisa Leoni (kolory). Duet bardzo dobrze obrany do klimatu scenariusza Kirkmana; rysunki De Felici są dynamiczne, co widać przy scenach walk i pościgów potworów. Świetnie również wyszły krajobrazy, zarówno Otchłani jak i ziemskie. Leoni z kolei odwaliła kawał bardzo dobrej roboty kolorując jego szkice. Otchłań od samego początku nie wzbudza w nas dobrych emocji właśnie dzięki jej kolorom; palety ciemnych odcieni zieleni czy granatu, które kontrastują z czerwieniami i mocnymi różami czy bielami potworów i grzybów porastających zarówno okolicę jak i organizmy żywe. Przecudnie okropne.

Szkic: Lorenzo De Felici  | Kolory: Annalisa Leoni

Oblivion Song po pierwszym tomie zapowiada się bardzo dobrze. Kirkman stworzył ciekawą opowieść, z postaciami, w których widzimy potencjał do rozwoju dalej. Szkoda, że na tom drugi trzeba nam będzie trochę poczekać (w Stanach obecnie zbliża się premiera dopiero drugiego zeszytu L). To zdecydowanie historia, którą będę śledzić; może nie z zapartym tchem, ale na pewno z ciekawością. I Wy też powinniście.


Autor okładki: Lorenzo De Felici
_______________________
Za egzemplarz recenzencki dziękuję wydawnictwu Non Stop Comics.


27 mar 2018

Egzaminy? Jakie egzaminy?! - "Giant Days" Tomy 1 + 2


Studia to dla niektórych najlepszy czas w życiu. Prawie zero nauki, imprezy, zniżki. Studia to jednak również egzaminy, nad którymi siedzisz całą noc przed godziną sądu, bo po co chodzić na wykłady, skoro notatki dostarczy nam kolega/koleżanka z grupy. Studia to również ludzie, których poznajesz na korytarzach uczelni i akademików. Tak właśnie poznały się Esther, Daisy i Susan, główne bohaterki Giant Days.

Wykonanie: Lissa Tremain

Znajomość tych trzech bohaterek rozpoczęła się w akademiku. Trzy zupełnie różne dziewczyny, które na pierwszy rzut oka zupełnie do siebie nie pasują nawiązują mocną więź. Trio pomaga sobie nawzajem, razem przeżywają wszelkiego rodzaju przygody, przy których nie brakuje im humoru. Dzięki tak różnym cechom każdej z nich, wychodzą cało z niemal każdej niezręcznej sytuacji. W kilku z nich nie obędzie się jednak bez pomocy osób z drugiego planu.

Giant Days to komiks, na który nie wiedziałam, że czekam. Pierwszy tom zakupiłam z ciekawości, trochę poleżał na kupce wstydu zanim po niego sięgnęłam, a kiedy już to zrobiłam, żałowałam, że nie przeczytałam go wcześniej! Tak dobrego humoru w komiksie nie widziałam przez długi czas. To samo tyczy się postaci, zarówno Esther, Daisy i Susan, jak i tych z dalszego planu.

Wykonanie: Lissa Tremain

Scenariuszem zajął się John Allison. Giant Days to moja pierwsza styczność z jego twórczością, ale na pewno nie ostatnia. Postaci wykreowane przez Allisona są prawdziwe, autentyczne i bardzo naturalne. Tak samo jest z dialogami, które ani razu nie wydały mi się dziwne czy nienaturalne. To jest największy (i nie jedyny) plus tego komiksu; można się w niego wczuć do tego stopnia, że wkrótce zaczniemy widzieć siebie gdzieś tam w tle przygód Królowych Dramy, a kto wie, może nawet do nich dołączymy?

Allison genialnie zmieszał w jednym kotle naiwność Esther, niewinność Daisy i cynizm Susan. Te trzy dziewczyny są źródłem śmiechu przez większość lektury, czy to z powodu dram wypełniających życie panny Esther de Groot, zaskakujących dla nauczanej w domu Daisy Wooton codziennych sytuacji, czy okropnie realistycznych wywodów Susan Ptolemy.

Wykonanie: Lissa Tremain

Komiks jednocześnie nie boi się podejmować tematów, które w czasach jego tworzenia dopiero zaczęły być w komiksowym medium przyjmowane. Ostatnia z dziewczyn, Susan, to zatwardziała feministka. Daisy przeżywa pierwsza miłość, zadurzając się w swojej koleżance z zajęć. To z nią pierwszy raz zażywa substancje zakazane, a dzień później mierzy się ze spotkaniem z babcią. Jeśli zaś chodzi o Esther to cały czas mierzy się ona z przedmiotowym podejściem do kobiet.

Oprawa graficzna Giant Days należy do kategorii, które cieszą oko każdym kadrem. Lissa Tremain rysuje każdą kolejną stronę z lekkością, dzięki której komiks czyta się jeszcze chętniej. Prostota wykonania postaci łączy się z niezwykłą ich dynamiką oraz wyrazistością. Emocje wszystkich narysowanych bohaterów są widoczne od razu, a często zdarza się, że są aż nadto czytelne, co tylko dodaje uroku i humoru całej opowieści. W połowie drugiego tomu pałeczkę przejmuje Max Sarin, jednak zmiana jest tak subtelna, że przy pierwszym czytaniu jej nie zauważyłam.

Wykonanie: Lissa Tremain

Moi drodzy, nie ma co owijać dalej w bawełnę, czas przejść do konkretów. Giant Days to komiks tak dobry, że nie sposób go sobie odpuścić. Jeśli jesteście zmęczeni superhero i chcecie czegoś, co oderwie was od szarej codzienności i wywoła u Was śmiech, jest to pozycja dla Was. Oprócz tego, zobaczycie, że te wszystkie szkolne stresy, kiedy przeżywane przez kogoś innego, wcale nie są aż takie straszne. Dla mnie ten komiks to pozycja obowiązkowa, ale ja kocham dobrze napisane postaci i całe historie, gdzie humor nie jest przesadzony. W Giant Days jest go dużo a zarazem w sam raz. Teraz lećcie do księgarni i kupujcie. Nie ma co zwlekać!


Autorka okładek: Lissa Tremain
_______________________
Za egzemplarz recenzencki drugiego tomu dziękuję wydawnictwu Non Stop Comics.


2 mar 2018

Lepiej jest przemówić czy umrzeć? Kilka słów o "Tamte dni, Tamte noce"

Oskary, Oskara, Oskarów, Oskarami… Spekulacje na temat Nagród Amerykańskiej Akademii Filmowej nie cichną ani na moment. Przybierają jednak na sile na w okolicach listopada-grudnia, wracając do poprzedniej częstotliwości dopiero po uroczystej gali, która w tym roku odbędzie się już w tą niedzielę, 4 marca. Szczerze przyznam, że Oskary latały mi zawsze koło czterech liter. Nie przywiązywałam do nich wagi, wybierając film nie sprawdzałam, czy nominowany, czy laureat czy nie. W tym roku jest troszkę inaczej, bo w kilku kategoriach jest nominowany film, który mnie oczarował; film, którego historia zostanie ze mną prawdopodobnie na całe życie – Tamte dni, Tamte noce.


Lata 80. Północne Włochy, duża posiadłość niedaleko małego miasteczka Crema. Rodzina Perlmanów co roku w wakacje zaprasza do siebie rezydenta, który mieszka z nimi przez sześć tygodni i pomaga panu Perlmanowi w pracy naukowej. Ich jedyny syn, siedemnastoletni Elio, spędza czas głównie na transkrybowaniu muzyki, graniu na gitarze bądź pianinie, okazjonalnie spotykając się ze znajomymi.  W tym roku rezydentem jest Oliver, dwudziestoczterolatek pracujący nad swoim doktoratem. W zaledwie półtora miesiąca między nim i Elio rodzi się uczucie, które zostanie z nimi do samego końca.


Scenariusz Call Me by Your Name (bo tak brzmi oryginalny tytuł filmu) oparty jest na książce o tym samym tytule autorstwa André Acimana, która wydana została po raz pierwszy w 2007 roku. Nie mogłam się powstrzymać przed jej przeczytaniem po obejrzeniu filmu; szczególnie, że zakończenie jest inne niż jej filmowej adaptacji. Powiem Wam szczerze – tę książkę trzeba przeczytać.

Hasło, które znajduje się na polskiej edycji powieści, Aciman jest wyjątkowym znawcą pożądania, jest jak najbardziej prawdziwe. Nawet po seansie nie spodziewałam się tak wciągającej i niesamowicie zmysłowej oraz uczuciowej lektury. Kiedy już zaczęłam, nie mogłam się od niej oderwać; za każdym razem, gdy musiałam odłożyć ją na bok, czułam się jakbym odmawia sobie czegoś, co jest mi niezbędne do życia (a odkładać musiałam, bo zaczęłam lekturę – bardzo mądrze – w trakcie sesji egzaminacyjnej. Bo czemu nie).


Nie jest to jednak cała prawda o historii Elia i Olivera. Zarówno film jak i książka nie skupiają się na aspektach, które wydawałoby się, powinny grać główne skrzypce w tej opowieści. Nie jest podkreślone, jaka różnica wieku dzieli głównych kochanków (jest to tylko albo aż – zależy, jak na to spojrzeć – siedem lat). Głównych skrzypiec nie gra to również fakt, że obaj są mężczyznami. Ich orientacja seksualna nie jest zaakcentowana w żadnej scenie i na żadnej stronie. To nie o to chodzi w tej historii.


Pięknem Tamtych dni, Tamtych nocy jest to, że każdy wynosi z tej historii coś innego, ale większość jest zgodna, co do jednego: to jest film o miłości. Nie o miłości dwóch mężczyzn. Po prostu o miłości. O doznaniach młodego chłopaka, który na początku sam nie wie, co czuje i zmaga się z własnymi uczuciami. Nie chodzi tu tylko o jego fascynację i pociąg do Olivera. Jest jeszcze Marzia, przyjaciółka, która ewidentnie coś do Elio czuje, a co do której jest on tak samo niepewny jak do Olivera. Wakacyjny romans targa jego sercem i umysłem, a jego nieśmiałość wcale mu w tym nie pomaga. To wszystko jest tak bardzo dla niego nowe, że od początku do końca mota się w swoich rozmyślaniach i działaniach.

W książce jest to opisane niesamowicie prawdziwie. Razem z Eliem przeżywamy jego rozterki, niezadowolenie z tego, jak jest traktowany przez główny obiekt swoich uczuć. Powoli dojrzewamy wraz  z nim do podjęcia kroku w stronę nawiązania głębszej i mocniejszej więzi z Oliverem, bo goni ich przede wszystkim czas. Elio nie chce żałować, że czegoś w życiu nie zrobił. Tak kończy na spędzaniu nocy z przyjezdnym Amerykaninem a dni z Marzią, która jest w niego zapatrzona jak w obrazek. To też jest ten aspekt historii, który nie pozwala nam jednoznacznie stwierdzić, iż jest to opowieść o miłości gejowskiej.


Będzie jednak błędem stwierdzenie, iż fakt, że Elio i Oliver są tej samej płci nie ma wpływu na to, jak rozgrywa się ich romans. W mojej interpretacji, dzięki temu historia nabiera głębi, jest jeszcze bardziej ekscytująca i potęguje nasze doznania, które przecież wpływają na odbiór.

Gdyby film opowiadał o miłości siedemnastoletniej dziewczyny do Olivera bądź miłości Elia do dwudziestoczteroletniej studentki, nie byłoby dreszczyku antycypacji, przynajmniej nie tak mocnego, jakiego możemy doświadczyć oglądając Call Me by Your Name. Fakt, iż obaj są mężczyznami podkreśla, jak bardzo ich uczucie jest zakazanym owocem i jak bardzo jest prawdziwe. Elio przecież nie kryje się z Marzią, a Oliver nie kryje się z Chiarą (dziewczyną z kliki młodzieży z okolicy, która obiera sobie młodego studenta za cel).


Wydaje się również, że Elio i Oliver skrywają  swoje uczucia nie tylko z obawy przed reakcją ich otoczenia; obaj nie są pewni tego, co dzieje się między nimi. W jednej z ostatnich scen, kiedy już doszło do zbliżenia, Oliver wyznaje młodemu Perlmanowi, że ten podobał mu się od samego początku; ba, nawet dał mu znak – dotknął go podczas meczu siatkówki, jednak po reakcji chłopaka się wycofał. Sam Elio – jak to zostało opisane w książce – nie wiedział, co to oznacza; czy Oliver się z niego nabija? Czy może naprawdę daje mu do zrozumienia, że chce czegoś więcej? Okazuje się, że młody Amerykanin jest równie nieśmiały, chociaż sprawia całkiem inne wrażenie.

Czyż nie tak wyglądają wakacyjne młodzieżowe romanse? Dreszcz niepewności wymieszany z ekscytacją, kiedy widzimy obiekt naszych uczuć, ale nie mówimy nic z obawy przed odrzuceniem. Jednocześnie walczymy ze sobą, z odwiecznym pytaniem co by było gdyby?, bo może ta osoba jednak za nami przepada, może chociaż nas lubi. Co jeśli, oni chcą tego samego, ale są tak samo nieśmiali i pełni niepokoju o naszą reakcję? Czy powinniśmy czekać na ich pierwszy krok, przejąć inicjatywę czy może odpuścić?


Tamte dni, Tamte noce przemawia do mnie również dlatego, iż dla mnie początki romansów są najpiękniejsze i najbardziej magiczne. Wszystko jest dla kochanków pierwszym razem, ekscytacja miesza się z pożądaniem, magia tego, co jest między nimi jest najbardziej wyraźna. W Call Me by Your Name jest pokazane właśnie to i tylko to. Miłość Elia i Olivera jest niesamowicie silna i krótka. Ich romans kończy się niemal tak szybko, jak się zaczął. Oczywiście, ich pożegnanie łamie serce, ale czy taka miłość nie jest warta bólu?


Dzięki tej więzi historia Elia jest również opowieścią o dojrzewaniu. Jesteśmy świadkami jak w ciągu sześciu tygodni młody chłopak się zmienia: staje się bardziej odważny, przeżywa swój pierwszy raz (i z mężczyzną i z kobietą), swoją pierwszą miłość i pierwsze złamane serce. Kiedy podczas ostatniej sceny, miesiące po Oliverze, widzimy go podczas przygotowań do świąt, już wydaje się być innym Eliem. Rozmowa telefoniczna z Oliverem przywołuje jego wspomnienia, obaj pamiętają, to co się im przydarzyło. Smutnym jest to, że tylko jeden z nich ruszył dalej.

Elio nigdy nie zapomni o Oliverze, nie zapomni o żadnym detalu, zapamięta wszystko. Oliver za to, zapomni czegoś, co uczyniło ich romans jeszcze bardziej wyjątkowym – nazwij mnie swoim imieniem, a ja nazwę cię moim.


Część z Was pewnie uzna, że trochę przesadzam. Istnieje taka możliwość, nie będę ukrywać. Minął jednak miesiąc odkąd widziałam Tamte dni, Tamte noce, po drodze zdążyłam obejrzeć go jeszcze raz już po lekturze książki Acimana i moje odczucia tylko się potwierdziły. Ba, zauważyłam o wiele więcej niuansów, które zostały tak dokładnie opisane w powieści, a których Ivory zdecydował się nie przenieść na ekran. Nie winię go, i bez nich przekaz pozostał ten sam. Pozostaje mi tylko polecić Wam jeszcze goręcej i film i książkę. Obie pozycje obowiązkowe nie tylko ze względu na oskarową nominację. Najzwyczajniej w świecie ze względu na piękno.


22 lut 2018

Tu i teraz to ani tu, ani teraz. "Paper Girls" Tom 2

Podróże w czasie wydają się być bardzo oklepanym tematem. Jest to motyw jednak na tyle ciekawy i na tyle elastyczny, że może zostać wykorzystany przez pisarzy i scenarzystów na różne sposoby. Jedno podejście widzieliśmy w trylogii Powrót do Przyszłości, co innego w zapomnianej już Tajemnicy Sagali czy wreszcie pokazany w Harrym Potterze zmieniacz czasu. Motyw ten został również poruszony przez komiksy. I tak oto dotarliśmy do Paper Girls Briana K. Vaughana (Saga, Runaways) i Cliffa Chianga (Detective Comics, Wonder Woman Vol. 4).

Szkic: Cliff Chiang | Kolory: Matt Wilson

Na początek mały skrót pierwszego tomu: Lata 80. XX wieku. Erin, KJ, MacKenzie i Tiffany rozwożą gazety po małej mieścinie Stony Stream. Podczas jednego ze zwyczajnych poranków, dwie z nich zostają zaatakowane przez dwóch kolesi w dziwnych skafandrach. Dziewczyny w odwecie podążają za nimi. Nie wiedzą jednak, że wplątują się w walkę, która dzieje się w czasoprzestrzeni naszego świata. I że grozi im niebezpieczeństwo.

Drugi tom to perypetie trójki z nich w roku 2016. Mac, Tiff i Erin próbują odnaleźć KJ, która zagubiła się gdzieś po drodze. W poszukiwaniach pomaga im… czterdziestoletnia Erin. Kiedy one podążają za wskazówkami, aby odnaleźć przyjaciółkę w innej części Stony Stream pojawia się kolejna osoba z bardzo odległej przeszłości. Jak to się skończy dla roznosicielek gazet? Czy odnajdą KJ i wrócą do domu?

Szkic: Cliff Chiang | Kolory: Matt Wilson

Vaughan odkrywa przed nami więcej tajemnic, dając nam zero odpowiedzi na pytania z pierwszego tomu. Dostajemy trochę wskazówek, które pomagają nam w zrozumieniu historii, i które wciągają nas jeszcze bardziej. Akcja toczy się dosyć szybkim tempem, nie czułam, że przeczytałam pięć zeszytów, a góra dwa. To jest jeden ze znaków dobrej lektury – nie czujesz przy niej upływu czasu.

Vaughan również pokazuje, że historia nie musi zamykać się w pięciu-dziesięciu numerach. Wprost przeciwnie, dopiero w drugim tomie (numery 6-10) cała historia nabiera tempa, co każe przypuszczać, że w kolejnym czeka nas jeszcze więcej zaskoczeń.

Szkic: Cliff Chiang | Kolory: Matt Wilson

Postaci głównej czwórki dziewczyn również zaczynają nabierać więcej głębi. Zaczynamy im bardziej kibicować w ich pogoni za kolejnymi portalami, z których każdy może je zaprowadzić w inny czas, ale również z powrotem do ich własnego. Przyszłość wydaje się być najbardziej pechowa dla jednej z nich, ponieważ dowiaduje się o swoich losach czegoś, czego nikt z nas nie chciałby usłyszeć.

Wszystkiemu dodaje uroku Kreska Chianga i kolory Matta Wilsona. Paleta kolorów Wilsona jest bardzo bogata, ale górują kolory wprowadzające nas w klimat wcześniej już wspomnianych tajemnic: fiolety wpadające w niebieski czy zielenie przywodzące na myśl obcych. Jednocześnie łączone są one z jaskrawym różem i czerwienią. To w połączeniu dynamicznie narysowanymi postaciami przez Chianga sprawia, ze całość jest bardzo spójna i ma się wrażenie, że niczego w tym komiksie nie brakuje.

Szkic: Cliff Chiang | Kolory: Matt Wilson

Paper Girls  to komiks, z którym na spokojnie można rozpocząć swoją przygodę z tym medium. Jest to również całkiem ciekawa lektura dla starych wyjadaczy, szczególnie tych, którzy pamiętają początki Vaughana na rynku. Jest to również komiks dla tych, którzy lubią ciekawe popkulturowe połączenia; o ile pierwszy tom był porównywany do Stranger Things, o tyle drugi ja porównałabym do skrzyżowania Powrotu do Przyszłości i Goonies.

Plus, nasze polskie wydanie jest naprawdę prześliczne, a tłumaczenie Bartka Sztybora jest perfekcyjne.


Autor okładki: Cliff Chiang

_______________________
Za egzemplarz recenzencki dziękuję wydawnictwu Non Stop Comics.