29 gru 2017

Najlepsze koty, bestialscy ludzie i... Potwornica. "Monstressa" Tom 1 - Przebudzenie

Zbudowanie własnego świata nie należy do spraw łatwych. Nawet jeśli odsuniemy na bok kwestię różnych języków i po prostu wybierzemy obecnie na świecie używane, pozostaje problem wykreowania mitologii naszej rzeczywistości, zasad nią rządzących czy nawet krajobrazu. Trzeba jeszcze wpisać w ten świat postaci, które porwą przyszłego czytelnika. Tego zadania podjęły się Marjorie Liu i Sana Takeda z ich autorskim komiksem Monstressa. Jak im poszło?

Wykonanie: Sana Takeda

Maika Półwilk jest jedną z Arkanijczyków – hybrydą ludzi i Pradawnych, istot wyglądających jak zwierzęta z cechami ludzkimi i, przede wszystkim, z magią. Poznajemy ją, kiedy jest licytowana przez ludzi. Z licytacji „ratuje” ją cumea, kapłanka Marium. Wkrótce okazuje się, iż Maika właśnie tam chciała trafić. Kapłanki bowiem są pierwszym krokiem do odkrycia przeszłości Panny Półwilk; czemu jej matka musiała zginąć? Co się stało z Maiką przed śmiercią matki? Przede wszystkim jednak, co za monstrum w niej drzemie?

Monstressa wydawana jest z przerwami od 2015 roku przez Image Comics. Tłem dla historii Maiki jest konflikt pomiędzy Arkanijczykami a ludźmi. Główną rolę w konflikcie od strony ludzi pełnią wspomniane już cumea, które żywią się lilium pozyskiwanym ze zwłok tych pierwszych. Ma ono moc uzdrawiania oraz wydłużania życia, a wzmocnione odpowiednią magią nawet przywracanie umarłych.

Wykonanie: Sana Takeda

Liu naprawdę dobrze poradziła sobie z budowaniem nowego świata w konwencji na pograniczu fantasy i horroru. Wklejone w odpowiednich momentach wykłady Profesor Tam Tam (która jest kotką z czterema ogonami) wprowadzają nas w podstawy mitologii świata Monstressy. Poznajemy dzieje każdego z gatunków, jak doszło do powstania Arkanijczyków, jak wyglądała rzeczywistość przed konfliktem oraz czemu on wybuchł. Oprócz tego, główna bohaterka jest postacią bardzo dobrze rozpisaną, z wewnętrznym konfliktem nie ze samą sobą a demonem zamieszkującym jej ciało. Tajemnice otaczające jej młode życie sprawiają, iż czytamy jej przygody i dążenie do prawdy niemalże z zapartym tchem.

Historia ta nie należy jednak do lekkich. Wykreowany przez Marjorie Liu świat, jego mitologia oraz przeszłość, teraźniejszość i przyszłość Maiki sprawiają, że niektórzy mogą się czuć przytłoczeni tym komiksem. Czy działa to na jego niekorzyść? Nie. Bardziej wymagająca lektura nikomu jeszcze nie zaszkodziła. Nie jest to jednak komiks na jeden raz.

Wykonanie: Sana Takeda

Oprawa graficzna jest dziełem Sany Takedy. Wraz z Liu pracowała ona przy X-23 z lat 2010-12. Jej kreska bardzo przypomina te najczęściej widywane w komiksach japońskich. W jej stylu jest jednak coś takiego, co odróżnia go od innych. Detale, z którymi wykonuje ona nie tylko postaci, ale również ich otoczenie nierzadko wprawiały mnie w zachwyt. Pomimo zdecydowanie mrocznej palety kolorów, Takeda ukazała nie tylko brzydotę, ale i piękno świata wykreowanego przez Marjorie Liu.

Polskie wydanie komiksu zrobiło na mnie spore wrażenie. Non Stop Comics jeszcze nigdy mnie nie zawiodło pod względem jakości i oby utrzymywali taki poziom do końca świata i jeden dzień dłużej. Monstressa ślicznie wygląda na półce, jest wydrukowana na bardzo dobrym papierze i aż szkoda jest chować ją pomiędzy inne komiksy, tak przepiękną ma okładkę (również dzieło Sany Takedy).

Wykonanie: Sana Takeda

Monstressa to komiks, który zachwycił mnie zarówno scenariuszem, jak i stroną graficzną. Tak dobrze dobranej pary nie widujemy we wielu opowieściach graficznych. Stworzony przez Liu i Takedę świat na długo z Wami pozostanie, bo nie jest on pozbawiony wad. Ba, jest tak samo pełen prześladowań, bezprawia i brutalności, co nasz. To nie przeszkadza jednak w tym, żeby był on fascynujący; tak samo fascynujący, co historia Maiki Półwilk.


Autorka okładki: Sana Takeda

_______________________
Za egzemplarz recenzencki dziękuję wydawnictwu Non Stop Comics.


5 gru 2017

Jesteś wolnym człowiekiem, Frank. "Marvel's The Punisher", sezon 1 (2017)

Frank Castle to postać, która najbardziej kojarzona jest z uosobieniem zemsty. Wyjątkowo krwawej zemsty. Właśnie dlatego wszyscy oczekiwali, że serial od Netflixa będzie tak nasycony krwią, iż będzie ona wypływała litrami z ekranów naszych komputerów i telewizorów. Po seansie pierwszego sezonu Punishera mogę Wam powiedzieć tyle, krew jest, ale nie tak dużo, bo to nie jest serial o człowieku-maszynie-do-zabijania. To jest serial o Franku Castle – byłym żołnierzu, który nadal nie może sobie poradzić z codziennym życiem.


Pete Castiglione pracuje na budowie. Nie rozmawia z żadnym ze swoich współpracowników. Najszybciej przychodzi i najszybciej wychodzi. Dwóch z budowniczych wciąga w napad nowego chłopaka. Kiedy akcja idzie źle i koledzy chcą pozbyć się tego trzeciego, Pete włącza się do walki i zabija napastników. Pete to nikt inny jak Frank Castle (Jon Bernthal). Krótko później otrzymuje on telefon od Micro (Ebon Moss-Bachrach), który zmusza go do współpracy. Informacje, które Frank przyswoi podczas tego porozumienia wciągną go w kolejną wojnę. Kolejną, bo ta w jego głownie nigdy się nie skończyła.

Punisher, jak już wyżej wspomniałam, to nie jest serial pełen zmasakrowanych ciał i hektolitrów krwi. To serial o weteranach wojennych, o ich problemach z zaaklimatyzowaniem się na nowo w świecie, który opuścili wyjeżdżając na wojnę. To serial o tym, jak ciężko jest takim ludziom utrzymać się w kraju, dla którego walczyli i zabijali. Frank jest jednym z nich, z tą różnicą, że po powrocie do kraju nadal walczy na wojnach: tej w swoim umyśle oraz prywatnej, której celem jest tylko i wyłącznie zemsta na tych, którzy zabrali mu to, co dla niego najważniejsze.


Frank nie jest jedyną postacią, która żąda zemsty. Agentka Dinah Madani (Amber Rose Revah) szuka odpowiedzialnych za zabójstwo swojego partnera. Nie wie, że ma przed sobą sprawę, w którą zamieszany jest nie tylko Frank, ale ludzie na wyższych szczeblach władzy, którzy w zagrożeniu stają się bezwzględni. Im bardziej niebezpieczne wydaje się dążenie do sprawiedliwości dla jej partnera, Madani wydaje się bardziej przeć do przodu. Kibicowałam jej tak samo mocno, co Frankowi. Jest najlepiej rozpisana postać kobieca w serialu. Pojawia się również Karen (Deborah Ann Woll) i jej obecność zapowiadała się całkiem dobrze, ale znowu została zdegradowana do roli damy w opałach, a wiem, że stać ją na wiele więcej. Szczególnie z taką aktorką odgrywającą rolę.


Nie sposób nie zauważyć w serialu wątków mocno politycznych. Nie sposób ich również zignorować. Jednych mogą wkurzać, bo bez znajomości obecnej sytuacji w Stanach Zjednoczonych mogą one się wydawać bez sensu. Nie można ich jednak uniknąć w serialu o amerykańskim weteranie wojennym. Wątek z młodym chłopakiem, który okropnie boryka się z powrotem do kraju i zamienia się w lokalnego terrorystę… Mocno daje do myślenia, nawet jeśli u nas nie zdarzają się takie przypadki.

Największe brawa należą się jednak głównej postaci. Jego ewolucja jest bardzo dobrze rozpisana. Ciągle nawiedzające go wspomnienia jego rodziny, miłych i radosnych chwil spędzonych z nimi po powrocie pokazują, jak bardzo ta strata boli Franka. Wraz z nowym towarzyszem zaczyna on również inaczej myśleć o swojej prywatnej zemście. Castle nadal prze do przodu po wielu mocno okaleczonych trupach, ale stosuje też inne wyjścia. Ogromny plus za Bernthala. Jest on tak samo stworzony do roli Punishera, jak Jackman do Wolverine’a, czy Downey Jr. do Tony’ego Starka.


Złoczyńców w Punisherze jest dwóch: William Rawlins (Paul Schulze), agent, który nadzorował nielegalne akcje, w których uczestniczył Frank oraz Billy Russo (Ben Barnes) – jego najlepszy przyjaciel z wojska. Jeden to zdeterminowany i wierzący w swoją rację polityk, który nie boi się niekonwencjonalnych metod. Drugi to były żołnierz, któremu powodzi się o wiele lepiej niż reszcie; wszystko dzięki Rawlinsowi. Obaj są nawiązaniem do amerykańskiej polityki, ale tu już nie potrzeba jej dokładnie znać. I bez tego Rawlins wkurzał mnie niemiłosiernie. W przypadku Billy’ego nawet wiedząc, że będzie jednym z wrogów, na samym początku bardzo go polubiłam. Jego koniec za to był bardzo, ale to bardzo satysfakcjonujący.


Punisher to serial, który spokojnie można umieścić na podium seriali Marvel/Netlfix. Między pierwszym Daredevilem i Jessicą Jones. Oprócz słabej muzyki, utrzymuje on bardzo dobry poziom przez cały sezon, czego nie można powiedzieć o dwóch poprzednich produkcjach z tej stajni. Bernthal porwał mnie swoją interpretacją Franka i nie mogę się doczekać aż go znowu zobaczę. Bardzo chętnie w drugim sezonie, gdzie narzeka na Defenders.

1 gru 2017

25% podatek dla singli?! - "Wbrew Naturze. Tom 1 - Przebudzenie"

Ciężko jest nam sobie wyobrazić świat, w którym jeśli nie znajdziemy sobie odpowiedniego partnera, jest on nam przydzielony. „Odpowiedni” jest tu słowem kluczem. Wbrew Naturze pokazuje nam, jak wyglądałoby życie z taką zasadą, a w świecie wykreowanym przez Mirkę Andolfo jest ich o wiele więcej. Dodajcie antropomorficzne zwierzaczki do bardzo dystopijnej wizji społeczeństwa i jego funkcjonowania. Tak właśnie otrzymacie Wbrew Naturze: Przebudzenie.

Wykonanie: Mirka Andolfo

Leslie jest całkiem zwyczajną świnką. Ma pracę (której nie lubi), mieszka z przyjaciółką, i wkrótce skończy dwadzieścia pięć lat. Jest to dla niej kamień milowy, który przyprawia ją o dreszcze strachu. Do tego po nocach śni jej się przystojny biały wilk. W jej świecie bycie z osobnikiem innego gatunku lub tej samej płci jest przestępstwem, abominacją i okropieństwem. Do tego, po ukończeniu ćwierćwiecza, jeśli nie znajdzie sobie sama partnera, państwo zrobi to za nią. Czy może być gorzej? (wstaw gif ze śmiejącym się Jokerem)

Mirka Andolfo zaserwowała nam całkiem sporo zaskoczeń w pierwszym tomie swojej drugiej autorskiej opowieści komiksowej (pierwsza to Sacro/Profano). Największy oczywiście jest na sam koniec, ale ja już wcześniej byłam zachęcona do kontynuacji, na którą jeszcze troszeczkę poczekam. Niby mamy tu „zwyczajną” historię o dziewczynie żyjącej w bardzo nieprzyjaznym miłości świecie, jednak z każdą kolejną stroną przekonujemy się, że ta opowiastka wcale nie jest taka prosta.

Wykonanie: Mirka Andolfo

Można się pokusić, że Wbrew Naturze zawiera w sobie elementy thrillera. Leslie zostaje wplątana w coś, na co nie ma wpływu. Spotkanie z przydzielonym jej partnerem kończy się krwawym rytuałem. Do tego na drugi dzień nasza bohaterka zostaje oskarżona o zabójstwo swojej współlokatorki/najlepszej przyjaciółki. Okazuje się również, że sny Leslie to nie są tylko sny, a coś o wiele bardziej ciekawszego i przerażającego zarazem. Sny, które wiążą ją z białym wilkiem, i w związku z którymi ktoś ją śledzi.

Te elementy, wymieszane z czymś w rodzaju mitologii, która okazuje się prawdziwa, sprawiają, że Wbrew Naturze jest naprawdę ciekawą pozycją. W pierwszym tomie dopiero poznajemy wykreowany przez Andolfo świat, ale to starczy, żeby wiedzieć, iż nie jest on przyjazny. Na pewno nie dla singli i osób innych niż heteroseksualiści. Bo, sami powiedzcie, podatek dla singli?

Wykonanie: Mirka Andolfo

Oprawa graficzna tomiku, również od Mirki Andolfo, jest… prześliczna. Postaci są rysowane z dozą erotyzmu, który jak najbardziej pasuje do opowiadanej historii. Kolory są raczej utrzymane w odcieniach pastelowych, są jednak wystarczająco nasycone, aby z każdej strony niemal wylewały się strumieniami. Okładka Przebudzenia oddaje bardzo dobrze atmosferę tego, co znajdujemy w środku. Pozostaje mi tylko zachwycać się talentem Andolfo, która odpowiada również za stronę graficzną takich serii jak Bombshells od DC czy Ms. Marvel dla Marvela.

Bardzo podoba mi się styl Mirki Andolfo, zarówno w pisaniu historii oraz tworzeniu opraw graficznych. Brakowało mi tu tylko większej ilości objaśnień wykreowanego świata oraz narracji. Jest to jednak mały minusik, bez którego komiks i tak był czystą przyjemnością.

Wykonanie: Mirka Andolfo

Kończąc nie muszę chyba pisać, że bardzo polecam Wam Wbrew Naturze: Przebudzenie. Nie mogę się doczekać kontynuacji, tego co wyniknie ze snów Leslie, kim okaże się biały wilk, który ją w nich nawiedza oraz czy uda jej się znaleźć miłość swojego życia bez wpadania w problemy z prawem. I nie ma się co oszukiwać, Leslie jest postacią, z którą czuję więź na więcej niż jeden sposób. Muszę wiedzieć, czy jej historia skończy się dobrze.


Autorka okładki: Mirka Andolfo
_______________________
Za egzemplarz recenzencki dziękuję wydawnictwu Non Stop Comics.


24 lis 2017

A jeśli Twoi rodzice naprawdę są złoczyńcami? - "Marvel's Runaways" odcinki 1-3 (2017)

Listopad był bardzo hojnym miesiącem dla fanów komiksów. Justice League, The Punisher, Thor: Ragnarok jeszcze jest pokazywany w kinach. Najbardziej czekałam jednak na serial Marvela, który od samego początku wzbudził moje podekscytowanie. Runaways zapowiadało się na produkcję najbardziej wierną komiksowemu pierwowzorowi. Jestem po trzech pierwszych odcinkach i moje wrażenia mogę opisać w dwóch słowach: HOLY SHIT.


Runaways opowiada historię szóstki nastolatków, którzy odkrywają, że ich rodzice są członkami The Pride – organizacji mającej na celu zagładę Ziemi. To pozostaje w zgodzie z komiksami. Dalej ktoś, kto zna komiksową wersję tej historii może się leciutko pogubić.

Alex (Rhenzy Feliz), Nico (Lyrica Okano), Karolina (Virginia Gardner), Chase (Gregg Sulkin), Gert (Ariela Barer) i Molly (Allegra Acosta) chodzą razem do szkoły. Byli najlepszymi przyjaciółmi dopóki siostra Nico, Amy (która również była częścią grupy), nie zginęła. Dwa lata później są dla siebie niemal jak obcy ludzie. Pomimo tych okoliczności, dochodzi jednak do spotkania starych znajomych. Podczas niego są oni świadkami rytualnej ofiary, której dokonują ich rodzice. Przyjaciele ponownie się jednoczą, aby odkryć prawdę o swoich rodzicielach, przy okazji odkrywając więcej tajemnic.


Scenarzyści serialu dokonali wielu zmian względem komiksu. We wszystkim pomagał im Brain K. Vaughan (twórca Runaways), który popierał ich zmiany. Muszę przyznać, że jak na ten moment jedynie dodają one historii atrakcyjności. Atmosfera komiksu została zachowana, postaci Uciekinierów zostają wierne swoim pierwowzorom… Po ostatnich wpadkach Marvela z serialami naprawdę dobrze było obejrzeć coś tak kapitalnie zrobionego.

Jedną z największych zmian w historii to brak rodziców Molly oraz zmiana jej nazwiska. W komiksach była Molly Hayes, w serialu mamy Molly Hernandez. Jest tego jeden główny powód, który nikogo nie powinien dziwić. Molly i jej rodzice są mutantami. Mutantów ma Fox, więc nie oczekujcie, że Molly zostanie nazwana słowem na „m” w serialu. Przez to też nie ma jej rodziców, ale to tylko sprzyja rozbudowanemu wątkowi o rodzicach dzieciaków, który będzie o wiele szerszy niż w komiksach (tam był im poświęcony bodajże tylko jeden zeszyt).


Co bardzo mi się spodobało to ukazanie postaci. Od pierwszego odcinka wiedziałam, że będą one TAKIE SAME, jak te postaci, które pokochałam podczas czytania komiksu. Gert jest social justice warrior, Nico to gotka, która czuje się strasznie samotna i szuka samej siebie (tak samo jak Karolina, ale obie chowają się pod innymi zabiegami). Alex już jest liderem grupy, Karolina to ta kochana dziewczyna, serdeczna dla wszystkich. Chase to kochany i przemiły chłopak schowany za wyglądem typowego sportowca, a Molly… Molly to pełna energii dziewczynka, jednak nie jest tak naiwna jak w komiksach.


Duży plus za Old Lace, która nie jest tylko wytworem CGI. Pewnie, są sceny, w których jest zrobiona komputerowo, ale ujęcia z bliska na jednego z ulubionych komiksowych dinozaurów są wystarczająco wyraźnie, aby stwierdzić, że część budżetu poszła na zbudowanie Old Lace w studiu. I za to dziękuję!

Cała akcja rozwija się w odpowiednim tempie. Nie posuwa się tak szybko jak w pierwowzorze, ale nie ma się co dziwić, skoro mamy zdecydowanie więcej wątków z rodzicami. Nie zapominajmy również, że jest to teen drama, więc serial nie jest dla tych, którzy za tym gatunkiem nie przepadają. Nie ma się jednak, co dziwić, skoro głównymi bohaterami jest szóstka nastolatków. Sam komiks również jest z tej samej kategorii.


Mam słabość do dobrze napisanych seriali dla nastolatków, a Runaways jest niemal tak dobre ja Riverdale. Archiemu rośnie konkurencja. Do tego genialny Brain K. Vaughan, który jest wymieniony jako konsultant. Miło wiedzieć, że twórca stoi za ekranizacją i ją poleca, bo nie zawsze się to zdarza. Moi drodzy, jeśli jeszcze nie obejrzeliście Runaways, bardzo dużo tracicie. Naprawdę. Musicie ten serial obejrzeć. Uwierzcie mi.

31 paź 2017

Nie jesteśmy głupi. - "Stranger Things", sezon 2 (2017)

Stało się. Koniec października nadszedł a wraz z nim coś, na co wszyscy czekali. I nie, nie chodzi o Halloween (chociaż na to też czekali). Will, Mike, Lucas, Dustin, Jedenastka, Hoper, Joyce, Jonathan, Nancy i Steve powrócili do nas wraz z miasteczkiem Hawkins w stanie Indiana. Dołączyło do nich kilka nowych osób, a nawet i „psów”. Mamy to, moi drodzy. Drugi sezon Stranger Things.


Młody Will Byers (Noah Schnapp) zmaga się z przejściami sprzed roku; wizyta po Drugiej Stronie wpłynęła nie tylko na jego psychikę. Pomagają mu w tym jego matka Joyce (Winona Ryder), brat Jonathan (Charlie Heaton), komisarz Jim Hopper (David Harbour) oraz jego przyjaciele: Mike (Finn Wolfhard), Dustin (Gaten Matarazzo) i Lucas (Caleb McLaughlin). Od początku wiemy jednak, że walka Willa nie będzie fair, szczególnie kiedy w grę wchodzi życie nie tylko jego, ale wszystkim mieszkańców Hawkins. Potwór z ciemności nie daje o sobie nigdy zapomnieć.


Młody Noah poradził sobie z rolą opętanego Willa tak dobrze, iż wróżę mu naprawdę owocną karierę. Ten chłopak ma niesamowity talent, tak samo jak reszta młodziaków z jego drużyny. Dzieciaki są tak utalentowane, tak wiarygodne na ekranie, że nie sposób się w ich postaciach nie zakochać ponownie. Moje serce jeszcze bardziej podbił Dustin. Niestety musi je dzielić z Jedenastką i Hopperem, których relacja wywoływała u mnie zaciśniętą klatkę piersiową i łzy. Ten sezon zdecydowanie należał jednak do Noah i jego kreacji Willa.

Słabym punktem Stranger Things jest wątek Jedenastki (Millie Bobby Brown) i Kali aka Ósemki (Linnea Berthelsen). Nie oznacza to jednak, że sam temat jest zły, czy nudny. Wiadomo było od samego początku, że Elka nie była jedyną „pacjentką” laboratorium, więc nie dziwi też, że motyw ten został rozwinięty w nowym sezonie. Czegoś tu jednak brakowało, czegoś intrygującego. Można to również odnieść do całego sezonu; nie ma już tego dreszczyku ekscytacji, bo wiemy przeciw komu bohaterowie walczą, pozostaje nam tylko odkrywać kolejne karty i ruchy w rozgrywce. Dla mnie to jednak naturalna kolej rzeczy przy kontynuacji takich seriali i nie ujmuje nic a nic opowiadanej historii.


Nie do końca też rozumiem wprowadzenie wątku Mad Max (Sadie Sink) i jej relacji z bratem Billym (Dacre Montgomery). Co to wnosi do akcji drugiego sezonu? Nie licząc małego konfliktu pomiędzy Lucasem a Dustinem z powodu nowo poznanej dziewczyny czy rywalizacji Steve’a (Joe Keery) z nowym chłopakiem, wątek nowej rodziny w Hawkins na ten moment nic potrzebnego nie wnosi. Ba, o ile obecność Max można jeszcze jakoś podpiąć pod akcję całego sezonu, tak Billy po prostu nie ma żadnej roli. Oprócz bycia agresywnym dupkiem, co dalej nic nie wnosi do fabuły. O co z nim chodzi?


Muzyka, którą słyszymy w tle całego sezonu ponownie nie zawiodła. Jeśli nie znasz chociaż połowy kawałków użytych w drugim sezonie Stranger Things, jeśli nie słyszałeś/aś ich chociaż raz to naprawdę masz sporo do nadrobienia. Metallica, The Police, ponownie The Clash, The Runaways, Billy Holiday, Duran Duran… Wszystko, co było najlepsze w muzyce lat 80.-tych. Dajcie mi tego więcej. Do tego czołówka, która dalej wywołuje u mnie dreszcze, tak samo jak i ponownie skomponowana przez Kyle’a Dixona ścieżka dźwiękowa.

Pozostaje mi jedynie dodać, że efekty specjalne są tak samo dobre, jak w pierwszym sezonie. Tunele pod Hawkins, które musiały zostać zbudowane w studiu były naprawdę realistyczne, a demo-pies na samym końcu został naprawdę dobrze odwzorowany względem komputerowego pierwowzoru. Do tego aspektu serii nie mam żadnych zastrzeżeń.


Jeśli jeszcze nie widzieliście Stranger Things i planujecie połknąć po jednym sezonie w jedną noc/dzień, mam dla Was jedną radę – nie spieszcie się. Ten serial jest tak dobry, że najlepiej jest cieszyć się nim powoli, bo jak się skończy, będziecie chcieli więcej. Dla mnie ten sezon to jest mocne 8/10, z filmwebowym serduszkiem.

          
Na sam koniec, jeśli tak samo kochacie muzykę, co ja, a chcecie więcej czegoś w klimacie z drugiego sezonu Stranger Things, Spotify przygotował generator playlisty, bazujący na Waszych spotifajowych zasobach. Mi się trafiła playlista Willa i nie narzekam.

29 paź 2017

Asgardu już nie ma. - "Thor: Ragnarok" (2017)

Kiedy świat obiegła wiadomość, że Taika Waititi będzie reżyserem trzeciego Thora, aż podskoczyłam z radości. Po chwili jednak pomyślałam, że komediowy klimat, w którym specjalizuje się Waititi może nie być odpowiedni dla filmu, szczególnie, że Thor: Ragnarok  opowiada przecież o destrukcji Asgardu. Moje obawy ciągnęły się za mną aż do premiery i seansu w kinie. Czy miałam rację? Po części, tak, niestety. Jednak minus za humor został zniwelowany czymś innym.


Zostawiasz swój świat pod opieką króla, twojego ojca. Wyruszasz na poszukiwania świecących kamyczków – Kamieni Nieskończoności – i przy okazji podszkalasz swoje ruchy w walce (całkiem nieźle podszkalasz). Jednocześnie widzisz jak w dziewięciu krainach podlegających twojemu ojcu rośnie chaos, a w cieniu powstają rebelie. Kiedy wracasz do domu okazuje się, że twojego taty nie ma, a na tronie siedzi… twój brat. Co robisz w takiej sytuacji? Jesteś Thorem, masz Mjolnir. Straszysz braciszka, a potem wyruszacie na poszukiwania rodziciela podczas gdy Ragnarok i Hela się zbliżają. No raczej.

Thor: Ragnarok to trzeci już film o przygodach Thora (Chris Hemsworth) i o tym, jaki to jego brat Loki (Tom Hiddleston) jest zdradziecki, ale z dobrym serduszkiem. Marvel zgotował nam kolejne widowisko wizualnie zapierające dech w piersiach. Efekty specjalne naprawdę robią wrażenie, wliczając w to komputerowo wygenerowane sceny walki. Hela (Cate Blanchett) pokonująca całą Asgardzką armię wywołała u mnie… coś, czego nie mogę zdradzić w takim tekście. Sam Hulk, przy którym pomagał Ruffalo z motion capture, jest chyba jak na razie najlepszym przedstawieniem postaci. Wizualnie bardzo dobry, a do tego dodajmy fakt, że w końcu mówi – to daje nam kolejną ciekawą postać w filmie.


Okazało się również, że Hemsworth ma dryg do komedii, czego przedsmak dostaliśmy jeszcze przed filmem w krótkich filmach typu mockumentary. Hiddleston ponownie pokazał, że był idealnym wyborem do roli Boga Psot; teraz mam do niego jeszcze większy sentyment. Na chwałę zasługują Cate Blanchett i Tessa Thompson, czyli Hela i Walkiria. Ta pierwsza pokazała niezwykłą klasę; to jak się poruszała, sposób w jaki mówiła, jej uśmieszki, a nawet sam wzrok pokazywały, jaką bezwzględną i rządną krwi wariatką jest Bogini Śmierci. W tym samym czasie chociaż przez chwilę współczuliśmy jej losowi (przynajmniej ja).

Walkiria to damska wersja bohatera-pijaka. Po tragicznych wydarzeniach podczas próby uwięzienia Heli ląduje ona na Sakaarze, gdzie albo walczysz, albo pracujesz dla Grandmastera (Jeff Goldblum). Wielka i legendarna Walkiria wpada w alkoholizm i zaczyna być bierna na wszystko. Znaczy prawie wszystko, bo zniszczenie Asgardu nie jest obojętne dla jego, nawet byłych, mieszkańców. Dodajcie do tej postaci dużo sarkazmu, śmiałą bezczelność oraz jeszcze więcej alkoholu i macie ją. Ach, i pewnie po seansie tego nie wiecie, ale Walkiria jest biseksualistką według Thompson. Szkoda, że w filmie tego nie pokazali, bo po co.


Humor, którego nie zabraknie przez cały seans, i który jest znakiem firmowym pana Waititi miejscami pozostawiał po sobie zażenowanie. Nie wszystkie żarty i puenty przynosiły salwę śmiechu. Na samym początku tego śmieszkowania jest najwięcej, potem dominują raczej nieudane próby rozbawienia widza. Jestem zawiedziona, bo przez około połowę filmu było raczej nieśmiesznie; jakby scenarzyści nie mieli weny do aż tylu żartów. Chociaż Hemsworth naprawdę próbował, tak samo jak i Taika, który pojawił się w filmie pod postacią Korga (Taika pokazuje się na ekranie w każdym swoim filmie).

Thor: Ragnarok ratuje również muzyka. Bezbłędne użycie Immigrant Song Led Zeppelin wywoływało u mnie zachwyt i ciarki za każdym razem. Akompaniament w tle autorstwa Marka Mothersbaugha sprawdza się całkiem dobrze. Utrzymany w klimacie lat 80.-tych i pochodzących z tej dekady konsolówek o dziwo pasuje do klimatu filmu. W odpowiednich momentach kompozycje nadają scenom powagi, co było potrzebne przy takim a nie innymi motywie przewodnim filmu (Tak, chodzi mi o Ragnarok. Nie zapominajcie o tym).


Jeśli koniecznie zostałabym zmuszona do wydania temu filmowi konkretnej oceny, dałabym mu 7/10. Bez filmwebowego serduszka. Marvel musi przyswoić fakt, że śmiech i żarty nie były głównymi determinantami ich sukcesu. Strażnicy Galaktyki nam od tym względem zdecydowanie wystarczą. Po tylu latach tego samego typu humoru i śmieszków nawet w poważnych scenach mamy prawo być tym znudzeni, a pech chciał, że mnie znudziło właśnie na Thorze. Pomimo tego, ta ekranizacja trzyma całkiem przyzwoity poziom. Nie jest najlepszym filmem MCU, ale chyba nikogo nie zaskoczy stwierdzenie, że z całej trylogii o Thorze, ten film jest (o dziwo) najlepszy.

13 paź 2017

Bardziej ludzcy niż ludzie. "Blade Runner 2049" (2017)

Bardziej ludzcy niż ludzie. To jedna z kwestii wypowiedzianych w pierwszym z trzech shortów, które pokazują nam, co działo się w świecie Blade Runnera między filmami pierwszym i drugim. To samo zdanie pojawia się również w Blade Runnerze 2049, który przenosi nas z powrotem w świat wykreowany przez Ridleya Scotta i Hamptona Fanchera oraz Davida Webba Peoplesa w 1982 roku. Film Denisa Villeneuve i Fanchera /Michaela Greena jest zdecydowanie lepszy od oryginału. I nie, nie chodzi mi o efekty specjalne.


Rok 2049. Replikanci wrócili do łask po buncie i Zaćmieniu, przez które ludność ziemska żyła w skrajnym ubóstwie. Jednym z nich jest oficer KD9-3.7, K (Ryan Gosling). Jest on tytułowym blade runnerem – łowcą androidów. Jego zadaniem jest likwidacja starych modeli, które zdołały się ukryć podczas Zaćmienia. K dostał zlecenie na Mortona Sappera (Dave Batista) i wtedy odkrywa tajemnicę, która zagraża ludzkości i jego rodzajowi. Śledztwo doprowadza go do nikogo innego, jak Deckarda (Harrison Ford) i wtedy K musi sobie odpowiedzieć na pytanie, czy ta tajemnica warta jest jego życie?


Myślę, że na samym początku trzeba napisać jedno – Blade Runner 2049 można spokojnie obejrzeć i zrozumieć bez znajomości pierwszego filmu. Oczywiście, ominą nas wtedy nawiązania do oryginału, jak np. test mający na celu rozpoznanie, czy replikant nie nabiera ludzkich emocji (następca testu Voighta-Kampffa) czy Gaff (kolega Deckarda z pracy) bawiący się w origami. Możecie też nie zrozumieć sceny z pszczołami, ale ona sama dużo do fabuły nie wnosi. Jeśli nie widzieliście jedynki, spokojnie możecie wybrać się do kina z błogą niewiedzą. Ale wiecie, fun z szukania easter eggów to jeden z lepszych funów.

Największe wrażenie w filmie zrobiło na mnie przedstawienie świata. Mroczna, nieprzyjazna, bez śladu roślinności Ziemia. Tak wygląda świat wykreowany w pierwszej części. W Blade Runnerze 2049 wygląda on jednak równie pięknie, co przerażająco. Bardzo mocne, acz lekko przytłoczone kolory, nie tylko reklamowych hologramów na ulicach Los Angeles, sprawiały, że wpatrywałam się w obraz jak zaczarowana. Piękno, bo inne określenie nie przychodzi mi do głowy, dobrane palet ykolorów zapierały mi momentami dech w piersiach. Główną rolę zagrał tu kontrast pomiędzy kolorami ciepłymi a zimnymi i zabieg ten zadziałał znakomicie.


Gra aktorska stoi na bardzo wysokim poziomie. Gosling dał bardzo dobry popis swoich zdolności. Stoicki i wyprany z niemal wszystkich uczuć K przechodzi zgrabnie w postać sfrustrowaną, przerażoną, wściekłą, zdeterminowaną, a w końcu radosną. Symbolika jego ostatniej sceny bardzo mocno wybija się na tle reszty. Z kolei Jared Leto i jego Niander Wallace upewnił mnie w przekonaniu, że nadaje się on do ról uduchowionych socjopatów.

Na uznanie zasługują jednak przede wszystkim dwie kobiety Ana de Armas (Joi) oraz Sylvia Hoeks (Luv). Obie grają istoty perfekcyjne – Joi to hologram dla samotników, a Luv jest replikantką i to nie byle jaką, bo asystentką samego Wallace’a. Dwie przepiękne kobiety; de Armas doskonale zagrała hologram, który zakochuje się ze wzajemnością w replikancie, pokazując przy tym jak bardziej ludzkie mogą okazać się stwory spod ludzkiej ręki. Hoeks z kolei jest bezwzględna, przekonana o swojej wyższości nad ludźmi i zdeterminowana zadowolić swojego stwórcę.


Nie mogę nie wspomnieć o soundtracku, a ten jest wyjątkowo niesamowity. Został stworzony przez Hansa Zimmera i Benjamina Wallfischa. Wiem, co sobie pomyślicie, „o nie, Zimmer, znowu będzie to samo, co zwykle”, ale tak wcale nie jest. Niemal do samego końca czuć w muzyce ducha Vangelisa, autora soundtracku z pierwszego Łowcy Androidów. Dopiero na sam koniec słychać charakterystyczne dla Zimmera  bębny. Magia lekko psychodelicznych dźwięków Vangelisa została zachowana i to jest jeden z wielu naprawdę sporych plusów tego filmu.


Znajdą się pewnie tacy, którym się ten film nie spodoba, ale mają oni do tego święte prawo. Z mojej strony mogę Wam napisać tyle: nie jestem wielką fanką Łowcy Androidów, a do kina poszłam z czystej ciekawości. Jestem zachwycona tym, co pokazał nam Villeneuve, i chodzi mi tu nie tylko o stronę wizualną. Wielki szacunek dla scenarzystów, Fanchera i Greena, za napisanie tak wspaniałej kontynuacji. Pomimo braku sukcesu kasowego, Blade Runner 2049 jest dla mnie mocnym kandydatem do filmu roku oraz najlepszego sequela ostatnich lat.

5 paź 2017

Białooki, maskowy, cesarski, białobrewy. "Atypowy", sezon 1 (2017)

Niepełnosprawność w jakiejkolwiek postaci to temat trudny, szczególnie jeśli przychodzi do przedstawiania go w mediach. Nie dziwi więc, że mało kto decyduje się na tworzenie postaci z niepełnosprawnością, choć w ostatnich latach powoli się to zmienia. Piszę o tym, bo bohater ostatniego widzianego przeze mnie serialu jest autystyczny. Sam, główny bohater w serii Atypowy pokazuje, że każdy człowiek ma prawo do szczęścia i miłości, a choroba to tylko jedna przeszkoda więcej.



Sam Gardner (Keir Gilchrist) został zdiagnozowany dosyć szybko. Wraz z pomocą terapeutów oraz matki i siostry radzi sobie gorzej lub lepiej w zależności od dnia. Przede wszystkim, chodzi normalnie do szkoły, pracuje w sklepie z elektroniką, ma tam kumpla, a jego największą przyjaciółką jest… terapeutka Julia (Amy Okuda). Życie Gardnerów zaczyna się komplikować, kiedy osiemnastoletni Sam decyduje, że już czas zacząć randkować i znaleźć sobie dziewczynę. Nikt nie pomyślał jednak, że tak wiele rzeczy może pójść nie tak przez, jakby nie patrzeć, dosyć normalną zmianę w świecie nastolatka.


Matka Sama, Elsa (Jennifer Jason-Leigh), poświęciła bardzo dużo, aby jej syn czuł się jak najbardziej komfortowo każdego dnia. Wypracowana rutyna daje jej poczucie, że wszystko jest okay. Ojciec Doug (Michael Rapaport) nie może nawiązać kontaktu z synem, ukrywa przed znajomymi, że ma chore dziecko. Młodsza siostra Casey (Brigette Lundy-Paine) jest za to oparciem dla brata (przede wszystkim w szkole), ale to nie przeszkadza jej w rozwijaniu swojej sportowej kariery.

Kiedy Sam oznajmia rodzinie, że chce sobie znaleźć dziewczynę, rutyna w której Gardnerowie funkcjonowali tyle lat powoli zaczyna się kruszyć. Doug znajduje wspólny temat z synem, przez co Elsa ma więcej czasu dla siebie; czasu, z którym nie wie, co zrobić. Casey również zaczyna randkować, jednak nigdy nie przestaje myśleć o swoim bracie. Problemy sercowe Sama zaczynają się, kiedy – słuchając rad wszystkich wokół – uświadamia sobie, że kocha Julię, swoją terapeutkę. Z tego może wyniknąć tylko (mała) katastrofa, która wpłynie nie tylko na Sama i Julię, czy jego rodzinę.


Serial jest (a)typowym coming of age story, gdzie główny bohater jest troszkę inny niż reszta. Stopień autyzmu u Sama polega na tym, że woli on unikać kontaktów z innymi, ma wyznaczone rytuały, przestrzega ustalonego przez siebie samego harmonogramu. Jest w stanie jednak zmienić co nieco w swoim życiu dla dziewczyny, nawet tej, która ma pomóc  mu podszkolić się dla Julii. Podoba mi się przełamywanie tabu, które panują w społeczeństwie. Serial pokazuje również, że autyzm to nie jest coś, co rujnuje doszczętnie całe życie.

Postać Paige (Jenna Boyd), wyżej już wspomnianej dziewczyny „szkoleniowej”, również zasłużyła na uwagę. Stara się ona dowiedzieć jak najwięcej o chorobie Sama, walczy o to, aby mógł on pójść z nią na zimowy bal bez wpadania w panikę z powodu hałasu i migających świateł. Pewnie, popełnia błędy, ale wyciąga z nich wnioski. Podobnie Sam, który w końcu nie potrzebuje Elsy na każdym kroku.


Atypowy to serial dla każdego, nie tylko dla tych, którzy lubią ciekawe coming of age story. To serial na wieczory rodzinne, pokazujący do czego może doprowadzić brak komunikacji czy sekrety. I do tego przyjemna rozrywka. Czy polecam? Jak najbardziej. Zapewniam, że nastoletnie dramaty są równie częste, co wywołujące śmiech sytuacje.

25 wrz 2017

Jej śmiech jeszcze bardziej go napędzał. - "Dygot" Jakuba Małeckiego

Rzadko kieruję się wyborem książki na podstawie oprawy. Wiadomo czemu. Nawet najpiękniejsza okładka nie poprawi koszmaru jakim może okazać się fabuła czy sam styl tego, co w środku. Zrobiłam jeden jedyny wyjątek podczas zakupu Dygotu Jakuba Małeckiego. Książka wydana przez znane już chyba wszystkim Wydawnictwo SQN, które ma dryg do ślicznych opraw graficznych. W okładce Dygotu zakochałam się, kiedy zobaczyłam zapowiedź powieści po raz pierwszy. I muszę Wam napisać, że tak pokierowanego zakupu nie żałuję. Czemu? O tym poniżej.


Dwie rodziny, których nie łączy nic. Łabendowicze mieszkają na wsi kontrolowanej przez Niemców. Wraz z żoną i synem, Jan zajmuje małą chatę i pracuje dla Frau Elbert. Kiedy ta ucieka, a Jan odmawia jej pomocy, Niemka przeklina jego jeszcze nienarodzone dziecko. Wkrótce jego żona rodzi odmieńca. Bronkowi Geldzie wraz z żoną rodzi się przepiękna córeczka. Klątwa Cyganki ściąga na nią nieszczęście – Emilka zostaje niemal całkowicie poparzona w pożarze i oszpecona na całe życie. Co łączy te dwie rodziny? Jakie tajemnice kryją przed sobą małżonkowie, a jakie będzie dane odkryć ich wnukowi, Sebastianowi?

Dygot to opowieść o życiu. Życiu w przed- i powojennej Polsce. Życiu w czasach PRL-u i na przełomie wieków. Jest to jednak przede wszystkim niesamowita opowieść o ludziach. O tym, jak małe rzeczy oraz gesty mogą zmienić niemalże wszystko. Czy wiara w zabobony i klątwy może zmienić to, jak spoglądamy na świat? Małecki używa tu klątwy oraz przekleństwa (niby to samo, ale jednak… nie) jako podstawy dwóch historii, które łączą się w jedną. Historie obu rodzin, które nie mają ze sobą zbyt wiele wspólnego, nie licząc właśnie wiary w klątwy i przekleństwa, które dręczą ich przez całe życie.


Najbardziej w całą opowieść wciągnął mnie wątek Wiktora, syna Łabendowiczów, który jest przekleństwem nie tylko dla rodziny, ale i całej wsi. Chłopiec jest albinosem, co ściąga mu na głowę między innymi zaczepki i ciosy ze strony kolegów. Od dnia jego narodzin w okolicy nie dzieje się zbyt dobrze – ziemie nie są już tak urodzajne, za brak plonów gospodarze są wysyłani do więzienia. Wina za to spada na małego Wikusia, który umiera po raz pierwszy jeszcze jako dzieciak. Później umrze jeszcze dwa razy.

Nie trudno się domyślić, szczególnie po opisie z tyłu książki, że Wiktor i Emilka zostaną parą. Nie to jednak połączy ich rodziny. Kluczową rolę gra tu przelotny (bo dosłownie godzinny) romans Bronka Geldy i żony Jana Łabendowicza, Ireny. To właśnie przez ten romans, przez jedno spotkanie, Wiktor i Emilia się spotykają i ich losy łączą się na zawsze. Z tej miłości rodzi się Sebastian, który wyrasta na Sebę. Całe dnie spędza z kolegami, od małego uczy się jak kraść, jak kombinować by mieć pieniądze na słodycze. Z początku niewinne działania przeradzają się w handel dopalaczami oraz uzależnienia.


I za to najbardziej polubiłam Dygot. Za to, jak bardzo prawdziwie pokazana została codzienność Polaków na przestrzeni lat. Czytając, nie miałam żadnych wątpliwości, że tak to właśnie wyglądało. Mało się nasłuchaliśmy opowieści naszych rodziców, dziadków i pradziadków o tym, jak wyglądała Polska po wojnie? Mało znali oni opowieści od swoich rodziców, jak to wyglądało jeszcze wcześniej? Widać, że Małecki czerpał swoją wiedzę z takich właśnie opowieści, ale również z odpowiedniego przygotowania przez dobre, stare badania. Niemalże chciałoby się, żeby Dygot był dłuższy.

21 lip 2017

Twój przyjaciel z sąsiedztwa, Pajączek. Recenzja "Spider-Man: Homecoming" (2017)

Spider-Man po raz trzeci pojawił się w kinach. Trzeci reboot, trzeci aktor, ale tym razem Parker jest częścią MCU. Podobno do trzech razy sztuka, jednak fani pytali się, ile można oglądać umierającego wujka Bena? Przy tym podejściu zostało nam to oszczędzone. Czy taki Spider-Man ma sens? Jak wypadł Tom Holland w roli oryginalnego pajęczaka?


Spider-Man: Homecoming. Pierwsze sceny ukazują nam powstanie Vulture’a, zwykłego człowieka, którego jedynym – a przynajmniej tak mu się wydaje – wyjściem z finansowego dołka jest czarny rynek broni z technologii Chitauri. Kolejne ujęcia to vlog Petera, który nagrywa podróż do Berlina, słynną walkę na lotnisku z Wojny Domowej i powrót. Aż do przejścia w samochodzie ze Starkiem. Tak zaczyna się nasza przygoda z kolejnym już podejściem do przedstawienia Spider-Mana w ciągu 20 lat.

Homecoming jest niczym powiew świeżości wśród ostatnio stworzonych filmów Marvela. Cała historia jest schematyczna, nie wydaje się, że oglądamy inne podejście do motywu nastolatka/super-bohatera. Pomimo tego, oglądając film po raz pierwszy w kinie, nie czułam się jak na Doktorze Strange’u – że już kiedyś to wszytko widziałam, że tylko efekty specjalne są bardziej efektowne.


Sam Peter, który w filmie ma 15 lat, jest zagrany nadzwyczaj wiarygodnie. Holland ma około 20 lat, więc nie jest już nastolatkiem. Ba, niektórzy nie pamiętają już w tym wieku jak to jest mieć 15 lat. On wydaje się znać te czasy doskonale, ponieważ jego przedstawienie tak młodego super-herosa jest niemal nieskazitelne. Peter strzela fochy, obraża się, że jest traktowany jak dziecko, kiedy tak się nie czuje. Porywa się na zadania, którym nie może podołać, nawet z kostiumem z technologią Starka.


Sam Tony jest mentorem, a w pewnym sensie i ojcowską figurą dla Petera. Oglądając zwiastuny bałam się, że Homecoming może okazać się takim Iron Manem 3,5, ale odetchnęłam z ulgą, kiedy Tony nie pojawiał się na ekranie zbyt często. Robił to tylko w najważniejszych momentach, kiedy widać było, że młody Pajączek sam sobie nie poradzi. Daje o sobie znać nawet na kilka sekund, aby pochwalić go za kawał dobrze wykonanej roboty podczas jednej z akcji. Tony miał przede wszystkim rolę opiekuna po Wojnie Domowej i taką rolę odegrał, nawet jeśli popełnił błąd na samym początku i zrekrutował do walki gówniarza.


Mam jedno zastrzeżenie, co do wykorzystanej w filmie muzyki. Czemu nie zostały zastosowane piosenki bardziej odpowiednie dla dzisiejszych nastolatków? Nie narzekam na te obecne, bo zna je raczej większość ludzi, a i mi się podobały. Drugi minus filmu, całkiem spory, to brak ciągłości czasowej. Avengers to rok 2011, a Homecoming… osiem lat później, czyli 2019? Coś tu jest nie tak, jeśli chodzi o kolejność wydarzeń, szczególnie, że po D23 potwierdzone zostało, że Peter będzie nosił kostium Iron Spidera w Infinity War, które przecież ma być umiejscowione jakoś wcześniej niż osiem lat później. Jak?

Wszystkie zgrzyty i tak bledną, przy wielkim plusie za złoczyńcę, który w końcu NIE UMARŁ. Mało tego, został uratowany przez Petera. You did a good job, Sony/Marvel. Good job. Jeszcze bezbłędne aktorstwo Michael Keatona. To nie mogło się nie udać. Czarny charakter, którego celem jest dobrobyt i szczęście jego i jego rodziny, nie władza nad światem. Kolejny powiew świeżości w MCU.


Spider-Man: Homecoming to jest to, czego Marvel potrzebował, co do tego nie mam żadnych wątpliwości. Nie jest to produkcja idealna, ale na pewno wnosząca coś nowego do Kinowego Uniwersum. I oby Tom Holland nie zmieniał podejścia do odgrywanego przez niego głównego bohatera, bo wychodzi mu to bardzo dobrze. To jest mój Spider-Man.

12 cze 2017

Bobby. Dla właściwego faceta może nawet Bobert - "Iceman" #1 (2017)

Marvel zamieszał całkiem mocno w 2015 roku, kiedy to ujawnił, że Iceman jest homoseksualistą. Każdy choć trochę zainteresowany komiksami od kilku lat na pewno o sprawie słyszał. Jak to tak, postać ustabilizowana jako heteryk od ponad 40 lat nagle okazuje się być gejem? NIEDOPUSZCZALNE. Pomimo dosyć dziwnego wytłumaczenia w wykonaniu postaci i oburzenia fanów, wydawnictwo zostało przy takim obrocie spraw. Bobby Drake otrzymał kilka dni temu solową serię, Iceman, i to wcale nie jest strzał w kolano. Wręcz przeciwnie.

Wykonanie: Alessandro Vitti & Rachelle Rosenberg

Bobby jest w całkiem dobrych stosunkach z młodszym sobą. Razem trenują i spędzają czas. Młody Bobby ma chłopaka, dokucza Starszemu i wzbudza w nim lekką zazdrość. Oto Drake z 616 ma żywy dowód na to, jak inaczej jego życie mogłoby wyglądać, gdyby nie wybierał pomiędzy byciem mutantem a samym sobą. Postanawia więc coś z tym zrobić, zaakceptować tą część siebie, którą wypychał ze świadomości przez długie lata dopóki nie pojawił się Młody On z przeszłości. Co robi Starszy Bobby? Zakłada konto na portalu randkowym dla gejów.

Sina Grace zdecydował się na narrację pierwszoosobową w dość ciekawej formie; są to urywki z opisu Bobby’ego na wyżej wspomnianym portalu. Ma na to 500 słów i ewidentnie napotyka problemy w wystukaniu kilku zdań opowiadających o samym sobie. Można wyczuć, że nadal ma problemy z przyznaniem się przed światem, że oprócz bycia mutantem jest również homoseksualistą.

Wykonanie: Alessandro Vitti & Rachelle Rosenberg

W tym wszystkim nie pomagają mu jego rodzice, którzy wolą jak go nie ma. W tym samym czasie mają do niego pretensje, że się nie odzywa i nie odwiedza ich częściej. Trudno jest jednak pogodzić bycie X-Menem (i chłopakiem, którzy pcha się do prawie każdej walki) i synem. Grace w ciekawy sposób zaczął nową historię Bobby’ego Drake’a, i skłamię, jeśli napiszę, że mnie nie zachęcił do kontynuowania.

Za oprawę graficzną odpowiadają Alessandro Vitti (kreska) i moja ukochana już Rachelle Rosenberg, która odpowiada za kolory. Muszę jednak przyznać, że w tym zeszycie barwy oraz sposób cieniowania i rozświetlania twarzy nie wyglądają zbyt dobrze. Miałam wrażenie, że ktoś tu przesadził z rozświetlaczem. Sprawdziło się to jednak przy lodowej postaci obu Bobbych. Przy ludzkich formach – nie za bardzo. Z kolei kreska Vitti ma w sobie dużo dynamiki. Na niektórych kadrach jednak twarze są kompletnie bez wyrazu. Te wszystkie niedoskonałości nadrabia przepiękna okładka od Kevina Wady.

Wykonanie: Alessandro Vitti & Rachelle Rosenberg

Przyznaję, czekam na drugi numer – jak i kolejne – Icemana z niemałą niecierpliwością. Scenarzysta stanął przed trudnym zadaniem, bo postać z taką historią, która zostaje wyoutowana po tylu latach… Może być ciężko. Pierwszy numer zapowiada serię na zadowalającym poziomie, więc nadzieja na dobry dalszy ciąg istnieje. Pozostaje tylko czekać. Jeśli jeszcze nie sięgnęliście po nowego Icemana, to zapewniam, że nie zmarnujecie czasu lekturą.


Wykonanie: Kevin Wada

12 maj 2017

"Strażnicy Galaktyki 2" - z rodziną wychodzi się dobrze nie tylko na zdjęciach

Pierwsza część Strażników Galaktyki podbiła serca większości widzów. Zrozumiałym więc było, że druga część będzie wyczekiwana z niecierpliwością, ekscytacją oraz lekkim strachem. Wszyscy wiemy, jaką tendencją charakteryzują się sequele kinowych hitów. Czy warto jednak było martwić się o Strażników Galaktyki 2? Moimi zdaniem – zdecydowanie nie było powodu do obaw.


Po przerwie spotykamy strażników na planecie Suwerenów, gdzie podjęli się roboty pilnowania czegoś w rodzaju baterii, bardzo ważnych dla tamtejszego ludu. Dość szybko pojawia się wrogi stwór, z którym muszą walczyć. Podczas starcia nie brakuje humoru, przekomarzania się ze sobą nawzajem, a obrazu dopełnia Baby Groot (Vin Diesel), tańczący do jednej z piosenek z kasety Quilla (Chris Pratt). Misja kończy się sukcesem, drużyna dostaje zapłatę w postaci Nebuli (Karen Gillan), którą chcą oddać władzom Xandaru. Niestety ktoś – Rocket (Bradley Cooper) – kradnie kilka baterii i ściąga na całą grupę gniew Suwerenów, których jest bardzo łatwo urazić, a każda zniewaga grozi śmiercią.

W wyniku tego Milano rozbija się na jednej z pobliskich planet, gdzie Peter w końcu poznaje swojego ojca. Ego (Kurt Russell), wraz z Mantis (Pom Klementieff), na pierwszy rzut oka wydaje się być kochającym ojcem, który poświęcił lata na szukanie swojego syna. Zabiera on Quilla, Gamorę (Zoe Saldana) oraz Draxa (Dave Bautista) na swoją planetę. W międzyczasie Yondu (Michael Rooker) traci zaufanie i oddanie swoich ludzi, co kończy się dla niego tragicznie. Nie ma jednak takich kłopotów, z których nie wyjdą nasi bohaterowie. To jest jednak dopiero początek.


Strażnicy Galaktyki 2 dają nam to, za co pokochaliśmy pierwszy film i to w podwójnej dawce. Mamy tu humor nawet w sytuacjach zagrożenia życia, który często dostarczany jest nam przez małego Groota oraz Draxa. Jest też dużo dobrej muzyki z lat 80.tych, chociaż przyznam, że nadal bardziej podoba mi się Awesome Mix Vol. 1. Postacie dostają czas ekranowy na rozwój swoich wątków, za co należy się plus Jamesowi Gunnowi, który odpowiada nie tylko za reżyserię ale i scenariusz. Po zwiastunach przygotowywałam się na to, że to Drax skradnie cały film, jak to było z Grootem przy pierwszej części. Okazało się jednak, że nie wystarczy pozbawić postaci filtru mózg-usta. Mały Groot jest uroczy i kochany, ale to Yondu moim zdaniem został przedstawiony w taki sposób, że śmiało można stwierdzić, że film należał do niego. Nie zabrakło również zwrotów akcji i scen wyciskających z widzów łzy.

Produkcji nie brak również kolorów, którym sama osobiście zachwycałam się w pierwszej części. Pomimo tego, że akcja dzieje się w ciemnym i mrocznym kosmosie, każde miejsce mieni się od kolorów. Planeta Suwerenów oślepia nas złotem, planeta Ego jest pełna zieleni oraz pustyń, których barwa z pomarańczu wpada w czerwień. Dzięki temu czarny kosmos nabiera barw i to dzięki tym barwom film ten wyróżnia się na tle innych produkcji tego typu.


Gunn zdołał zachować równowagę w opowiadaniu wszystkich historii, które w końcu się ze sobą łączą. Dzięki temu mamy lepszy wgląd w to, jak dokładnie wygląda działalność Ravagers, którzy jak się okazuje mają swój kodeks. Rola Sylvestra Stallone nie jest aż tak duża, ale jak już reżyser filmu zapowiadał, nie jest trudno wywnioskować, iż jeszcze zobaczymy Stakara i liderów innych grup przemytników. Tu wspomnę tylko, że wśród podwładnych Yondu można zobaczyć znajome twarze: Tommy’ego Flannagana znanego szerszej publiczności jako Chibs z Synów Anarchii oraz lidera zespołu Mindless Self Indulgence, Jimmy’ego Urine, którzy są dobrymi znajomymi Gunna.

Jeśli mogłabym się do czegoś przyczepić to do tego, że cała akcja nie wydawała się być aż tak spójna jak w pierwszym filmie. Czegoś mi brakowało, kiedy przeskakiwano z jednego wątku na drugi. Do tego, mimo podwójnej dawki akcji, nie bawiłam się na sequelu aż tak dobrze, jak na pierwszej odsłonie przygód Quilla i zespołu. Trzeba jednak przyznać, że zrobić dobry sequel jest naprawdę trudno. Mały plus daję również za muzykę, bo jak już wspominałam, soundtrack z 2014 roku był według mnie zdecydowanie lepszy.


Na Strażnikach Galaktyki 2 fani pierwszego filmu powinni bawić się wyśmienicie. Produkcji nie brakuje niczego, może poza odrobiną magii z pierwszej odsłony. Jest to jednak godna kontynuacja, przy której Gunn dał z siebie wszystko, a w tego człowieka pokładam wiarę większą niż w resztę reżyserów MCU razem wziętych. Nie pozostaje mi nic innego jak zacytować tekst jednej z piosenek na Awesome Mix Vol. 2 na sam koniec:

W czasach niedoli, pamiętajcie
Jesteśmy Groot

Recenzja ukazała się na Panteon.pl

6 maj 2017

Medyczne noir - Chance, sezon 1, recenzja

Hugh Laurie chyba najbardziej znany jest z postaci sarkastycznego, piekielnie inteligentnego, ale uzależnionego od Vicodinu doktora, Gregory'ego House'a. Co byście w takim razie powiedzieli na wystąpienie aktora w roli lekarza, którego nazwisko ponownie tworzy tytuł serii? Jeśli spodziewacie się odgrzewanego kotleta po stacji Fox - wyrzućcie tę myśl z głowy.


Po rozstaniu się z Princeton-Plainsboro, Laurie oderwał się od medycznych ról, ale w ubiegłym roku na ekranach pojawił się jako neuropsychiatra, Eldon Chance. Nie leczy pacjentów - ocenia ich stan i odsyła do odpowiedniego kolegi po fachu. Diagnozy nagrywa na dyktafon chłodnym i rzeczowym tonem, jakby mówił nie o ludziach, a produktach. Scenarzyści wykorzystali opisy chorób, niejednokrotnie obrazując historię danego pacjenta, czasami nad wyraz szczegółowo.

Poza tym Chance to gość w kwiecie wieku. Spokojny, sympatyczny, miły, w końcu takie wrażenie winien sprawiać lekarz. Prywatne życie nie układa się szczególnie dobrze. Jest w trakcie rozwodu, zielonych w kieszeni też jakoś nie za dużo, a nastoletnia córka... cóż, jest nastoletnią pociechą sprawiającą trochę problemów wychowawczych.


Jednak prawdziwe kłopoty stają na drodze specjalisty, gdy w gabinecie pojawia się blond-włosa Jaclyn Blackstone (Gretchen Mol). Przypadłością kobiety jest druga osobowość, Jackie, która przejmuje kontrolę; momenty, gdy ta jaźń rozdaje karty są dla bohaterki nieuchwytne. Jaclyn nie pamięta, co wtedy robiła, ale wie, że alter ego ciągnie ją z powrotem do męża, którym okazuje się być detektyw, Raymond (Paul Adelestein). Jak to w serialach bywa, Raymond jest złym i okropnym małżonkiem, znęcającym się nad żoną. Ba, gliniarzem też nie jest dobrym, choć przysłużył się społeczeństwu zamykając za kratkami tych 'złych'.


Ci, którzy lubują się w klimacie noir i czarnych kryminałach, mogli już wyniuchać, że blondynka stała się femme fatale doktorka. No i - oczywiście - Eldon zamienia się w rycerza, który gotów jest poświęcić wiele, by pomóc kobiecie w opresji. Plus - oczywiście - zakochuje się w niej, co samo w sobie łamie zasadę nie spoufalania się z pacjentami. Nieładnie panie Chance, nieładnie. Z drugiej strony nie jest to pierwsza sytuacja przekroczenia tej granicy, o czym informuje jego przyjaciółka (?), Susanne Silver (Lisa Gay Hamilton) mówiąc: Jeden raz to błąd, dwa razy - to decyzja


Jest jeszcze weteran wojenny (a może nie?), D (Ethan Suplee), który pomaga w rozwikłaniu całej zagwostki. Sprawia jednocześnie, że neuropsychiatra posuwa się do czynów, o których wcześniej nawet nie myślał. Między obydwoma panami wytwarza się specyficzna więź, a całość produkcji nabiera nieco skrzydeł, wioząc nas po fabularnych zakrętach. 

D, pomimo aparycji, chłodnego sposobu w jaki mówi o przemocy czy środkach uświęcających cel, od razu daje się polubić. Dzięki niemu pojawiło się kilka, może nie śmiesznych, ale humorystycznych momentów, co przełamało ciężkość, jaką niesie ze sobą serial.


Stacji Hulu po części udało się tchnąć odrobinkę świeżości w styl noir, zamieniając detektywa na lekarza. Ogromnym plusem jest klimat; odcinki rzeczywiście pachną thrillerem. Ciemno, niepokojąco, mrocznie, ale... mało krwawo. Brutalności w scenach zbytnio nie uświadczymy, ale gdy coś się pojawia, wali w odbiorę z podwojoną siłą. Nie ma się co dziwić, palce w produkcji maczał reżyser nominowanego do Oscara filmu Pokój, Lenny Abrahamson.



Mocno wkurzył mnie niewykorzystany potencjał Jaclyn. Żadnemu ze scenarzystów najwyraźniej nie wpadło do głowy, że wątek rozdwojenia jaźni mógłby wynieść całość na piedestał. Przez wszystkie odcinki przeszłość tej kobiety jest niejasna, a nasza niewiedza pogłębia ciekawość. Niby fajnie, w końcu dowiadujemy się o dawnych występkach Jaclyn, szkoda tylko, że po fajerwerkach, co dość marnie wpływa na odbiór.

Postać Raymonda też nie została specjalnie wyeksploatowana. Ciągle mówiono, że dużo może i jest groźny, i na tych słowach się skończyło. Nie zostało dosadnie pokazane, co ten człowiek właściwie może. Sam główny bohater bywa naiwny, a jako neuropsychiatra powinien mieć trochę oleju w głowie i co nieco znać się na mechanikach człowieczego umysłu.


Gdyby zebrać to wszystko w całość, można dojść do wniosku, że dziesięć odcinków to za dużo na historię, w której wątki poboczne nie są dobrze pokazane, nie wspominając o ich rozwinięciu. Po usunięciu zbędnych scen, serial zostałby skondensowany w kilka rozdziałów, gdzie akcja toczyłaby się szybciej i bardziej wciągałaby widza.


Stacja Hulu zamówiła od razu dwa sezony serialu. Czy słusznie? Nie wiem. Widzę potencjał drzemiący w opowieści, ale to twórcy muszą zadbać, by Hugh Laurie nie był przez nich duszony, nie miał związanych rąk nie do końca dopracowanym scenariuszem. Niestety nie wszystkim może wystarczyć ładna buzia pani Mol, czy charyzma głównego bohatera, by dotrwać do ostatniego odcinka. 

Osobiście trzymam kciuki, by kolejna odsłona była lepsza. Nie skreślam produkcji i sądzę, że doktor Eldon Chance zasłużył na kredyt zaufania i - nomen omen - drugą szansę.