20 mar 2017

"Potrzebuję pomocy". Recenzja "Marvel's Iron Fist", sezon 1

Duet Netflix/Marvel przyzwyczaił widzów do pewnego, wysokiego poziomu swoimi poprzednimi produkcjami. Iron Fist odstaje od niego, co po serii krytycznych recenzji dla większości z nas nie jest już żadną tajemnicą. Teksty te opierały się na pierwszych 6 odcinkach serialu, udostępnionych przez dystrybutora platformom medialnym. Po seansie całego sezonu problemów namnożyło się jak... mrówek. Niezbyt dynamiczne sceny walki były dopiero początkiem.


Opowieść jakich w historii  kinematografii wiele, uznany za zmarłego Danny Rand (Finn Jones) powraca po 15 latach do Nowego Jorku, aby odzyskać swoje dziedzictwo, potężną firmę zbudowaną przez ojca oraz stojącą za nią, pokaźną fortunę. Po półtorej dekady spędzonej w klasztorze na nauce kung-fu, staje się człowiekiem nieco dziwnym, nawet jak na standardy rodzinnej metropolii. Przyjaciele z dzieciństwa, Joy (Jessica Stroup) i Ward Meachum (Tom Pelphrey), nie chcą uwierzyć osobliwemu obdartusowi na słowo. Ba, powrót młodego Randa jest im kompletnie nie na rękę.

Oprócz udowadniania swojej tożsamości – w   czym pomaga mu znana  fanom Jeri Hogarth (Carrie-Anne Moss) – Danny musi zmierzyć się z odwiecznym wrogiem K’un Lun i Iron Fista - tajemniczym, azjatyckim klanem znanym jako Dłoń. Tutaj także napotykamy znajomą twarz. Madame Gao (Wai Ching Ho), która nie tylko jest w zmowie z Haroldem Meachumem (David Wenham), ale używa Rand Enterprises jako przykrywki dla działalności przestępczej.


Z bólem serca przyznaję, że przez trzynaście odcinków częściej bywałam śpiąca i/lub zażenowana niż zaciekawiona oraz podekscytowana. Pierwsze sześć epizodów nie zapowiadało niesamowitej i zapierającej dech w piersiach rozrywki, ale nie zwiastowało również tego, co zobaczyłam – moje nadzieje prysły przy ósmym epizodzie.

Oprócz wolnego tempa scen walk najbardziej przeszkadzała mi… relacja, jaka wywiązała się pomiędzy Colleen Wing (Jessica Henwick) a głównym bohaterem. Zdaję sobie sprawę, że według twórców super-bohaterska produkcja bez miłostki jest niepełna, ale Iron Fist spokojnie by sobie bez tego poradził, a nawet prawdopodobnie miałby się dużo lepiej. Panna Wing, której postaci nie uratował zbytnio nawet późniejszy zwrot akcji, z ciekawej, wojowniczej kobiety zmieniła się w bohaterkę romansidła, z kataną na plecach jako rekwizytem.


Niektóre sceny walk w drugiej połowie sezonu prezentują się nieco lepiej. Dalej jednak brak im dynamizmu, czy po prostu więcej życia. Kaskaderzy i aktorzy (którzy wykonywali niektóre z sekwencji przynajmniej częściowo samodzielnie) w większości przypadków byli dobrze przygotowani, ale tylko dobrze. W Daredevilu wysłannicy Ręki prezentowali się o wiele lepiej niż w Iron Fist, co tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że producenci podeszli do tego serialu jak do czegoś, co trzeba zrobić, żeby zabrać się za The Defenders, mimo braku pomysłu.

Nawet Madame Gao nie jest już tą samą, budzącą strach pomieszany z szacunkiem staruszką. Została zredukowana do roli jednego z wielu pionków, które nie mają tak naprawdę dużo do powiedzenia w organizacji. Pozostając przy postaciach znanych z trzech poprzednich seriali, nie można nie wspomnieć o Claire Temple (Rosario Dawson). Również tutaj jest ona głosem zdrowego rozsądku. Interweniuje kiedy głównego bohatera zaślepia gniew, ból, czy żądza zemsty. Nie robi tego jednak zbyt często, przeważają sceny, w których pełni rolę piątego koła u wozu w towarzystwie Colleen i Danny’ego. Niestety.


Nie wiem co sądzić o głównej postaci, przyznam szczerze, nie jestem pewna, czy nijakość Randa wynika ze źle napisanego scenariusza, czy może z braku charyzmy Jonesa. Wiem jednak, że całkiem zadowalająco pokazał, jak bardzo dziecinny jest Danny. Szkolenie w K’un Lun nie do końca pomogło mu pogodzić się z losem, który spotkał jego rodziców, a wręcz tylko pogorszyło sytuację. To jest jeden z aspektów, trochę ratujących ten serial.

Oprócz tego, zakończenie nie wyszło wcale aż tak źle. Oczywiście, większość widzów zapewne domyślała się szczegółów rozstrzygnięcia od samego początku, zarówno w kwestii losu firmy, K’un Lun oraz impasu w jakim postawiony był Danny w związku z tymi dwoma aspektami. Trzeba przyznać, że pasuje ono do reszty serialu, ale niestety (znowu) nie wprowadza nas w The Defenders, czego pewnie niektórzy oczekiwali. Chociaż, kto wie, może to i lepiej. W końcu Daredevil, Jessica Jones i Luke Cage również nas nie przygotowywali płynnie do nadchodzącego team-upu więc… czemu Iron Fist miałby?


Pomimo kilku dobrych momentów, całościowo Iron Fist nie ma jak się obronić. Ci, którzy podchodzili do tego serialu bez jakichkolwiek oczekiwań mogą się bawić całkiem dobrze. Mam jedynie nadzieję, że jeśli dojdzie do drugiego sezonu (a wbrew pozorom liczę na to), scenarzyści, choreografowie walk i aktorzy przyłożą się do tego lepiej niż zrobili to teraz. Bo jeśli wyciągną wnioski z popełnionych błędów, wtedy możemy otrzymać serial kung-fu, na który zasługuje nie tylko Danny „Żelazna Pięść” Rand, ale również fani komiksu i sztuk walki.

Recenzja ukazała się na Panteon.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz