29 paź 2017

Asgardu już nie ma. - "Thor: Ragnarok" (2017)

Kiedy świat obiegła wiadomość, że Taika Waititi będzie reżyserem trzeciego Thora, aż podskoczyłam z radości. Po chwili jednak pomyślałam, że komediowy klimat, w którym specjalizuje się Waititi może nie być odpowiedni dla filmu, szczególnie, że Thor: Ragnarok  opowiada przecież o destrukcji Asgardu. Moje obawy ciągnęły się za mną aż do premiery i seansu w kinie. Czy miałam rację? Po części, tak, niestety. Jednak minus za humor został zniwelowany czymś innym.


Zostawiasz swój świat pod opieką króla, twojego ojca. Wyruszasz na poszukiwania świecących kamyczków – Kamieni Nieskończoności – i przy okazji podszkalasz swoje ruchy w walce (całkiem nieźle podszkalasz). Jednocześnie widzisz jak w dziewięciu krainach podlegających twojemu ojcu rośnie chaos, a w cieniu powstają rebelie. Kiedy wracasz do domu okazuje się, że twojego taty nie ma, a na tronie siedzi… twój brat. Co robisz w takiej sytuacji? Jesteś Thorem, masz Mjolnir. Straszysz braciszka, a potem wyruszacie na poszukiwania rodziciela podczas gdy Ragnarok i Hela się zbliżają. No raczej.

Thor: Ragnarok to trzeci już film o przygodach Thora (Chris Hemsworth) i o tym, jaki to jego brat Loki (Tom Hiddleston) jest zdradziecki, ale z dobrym serduszkiem. Marvel zgotował nam kolejne widowisko wizualnie zapierające dech w piersiach. Efekty specjalne naprawdę robią wrażenie, wliczając w to komputerowo wygenerowane sceny walki. Hela (Cate Blanchett) pokonująca całą Asgardzką armię wywołała u mnie… coś, czego nie mogę zdradzić w takim tekście. Sam Hulk, przy którym pomagał Ruffalo z motion capture, jest chyba jak na razie najlepszym przedstawieniem postaci. Wizualnie bardzo dobry, a do tego dodajmy fakt, że w końcu mówi – to daje nam kolejną ciekawą postać w filmie.


Okazało się również, że Hemsworth ma dryg do komedii, czego przedsmak dostaliśmy jeszcze przed filmem w krótkich filmach typu mockumentary. Hiddleston ponownie pokazał, że był idealnym wyborem do roli Boga Psot; teraz mam do niego jeszcze większy sentyment. Na chwałę zasługują Cate Blanchett i Tessa Thompson, czyli Hela i Walkiria. Ta pierwsza pokazała niezwykłą klasę; to jak się poruszała, sposób w jaki mówiła, jej uśmieszki, a nawet sam wzrok pokazywały, jaką bezwzględną i rządną krwi wariatką jest Bogini Śmierci. W tym samym czasie chociaż przez chwilę współczuliśmy jej losowi (przynajmniej ja).

Walkiria to damska wersja bohatera-pijaka. Po tragicznych wydarzeniach podczas próby uwięzienia Heli ląduje ona na Sakaarze, gdzie albo walczysz, albo pracujesz dla Grandmastera (Jeff Goldblum). Wielka i legendarna Walkiria wpada w alkoholizm i zaczyna być bierna na wszystko. Znaczy prawie wszystko, bo zniszczenie Asgardu nie jest obojętne dla jego, nawet byłych, mieszkańców. Dodajcie do tej postaci dużo sarkazmu, śmiałą bezczelność oraz jeszcze więcej alkoholu i macie ją. Ach, i pewnie po seansie tego nie wiecie, ale Walkiria jest biseksualistką według Thompson. Szkoda, że w filmie tego nie pokazali, bo po co.


Humor, którego nie zabraknie przez cały seans, i który jest znakiem firmowym pana Waititi miejscami pozostawiał po sobie zażenowanie. Nie wszystkie żarty i puenty przynosiły salwę śmiechu. Na samym początku tego śmieszkowania jest najwięcej, potem dominują raczej nieudane próby rozbawienia widza. Jestem zawiedziona, bo przez około połowę filmu było raczej nieśmiesznie; jakby scenarzyści nie mieli weny do aż tylu żartów. Chociaż Hemsworth naprawdę próbował, tak samo jak i Taika, który pojawił się w filmie pod postacią Korga (Taika pokazuje się na ekranie w każdym swoim filmie).

Thor: Ragnarok ratuje również muzyka. Bezbłędne użycie Immigrant Song Led Zeppelin wywoływało u mnie zachwyt i ciarki za każdym razem. Akompaniament w tle autorstwa Marka Mothersbaugha sprawdza się całkiem dobrze. Utrzymany w klimacie lat 80.-tych i pochodzących z tej dekady konsolówek o dziwo pasuje do klimatu filmu. W odpowiednich momentach kompozycje nadają scenom powagi, co było potrzebne przy takim a nie innymi motywie przewodnim filmu (Tak, chodzi mi o Ragnarok. Nie zapominajcie o tym).


Jeśli koniecznie zostałabym zmuszona do wydania temu filmowi konkretnej oceny, dałabym mu 7/10. Bez filmwebowego serduszka. Marvel musi przyswoić fakt, że śmiech i żarty nie były głównymi determinantami ich sukcesu. Strażnicy Galaktyki nam od tym względem zdecydowanie wystarczą. Po tylu latach tego samego typu humoru i śmieszków nawet w poważnych scenach mamy prawo być tym znudzeni, a pech chciał, że mnie znudziło właśnie na Thorze. Pomimo tego, ta ekranizacja trzyma całkiem przyzwoity poziom. Nie jest najlepszym filmem MCU, ale chyba nikogo nie zaskoczy stwierdzenie, że z całej trylogii o Thorze, ten film jest (o dziwo) najlepszy.

1 komentarz:

  1. Co do żartów, mogłabym jeszcze dodać, że traciły na swojej śmieszności w momencie, kiedy były przeciągane. Bujający się na łańcuchu Thor czy żart o orgii powinny się skończyć na, odpowiednio: jednym przekręceniu na łańcuchu i wzmiance o orgii przez Walkirię, ale przedłużali te żarty na tyle, że śmiech umierał szybko.
    Byłam rozbawiona poziomem tych żartów, ale nie podobało mi się to, że nie mieliśmy bodajże ani jednej sceny poważnej, która zaraz nie przeszła w żart. A film o Ragnaroku bez powagi trochę krzywo leży. Wygląda jednak na to, że Marvel ustalił, że filmy superbohaterskie muszą być komediami, bo kto na poważnie weźmie "facetów w rajtuzach", nie zwracając uwagi na to, że komiksy - źródło ich adaptacji - od samego początku zazwyczaj były komentarzem politycznym.

    No i Loki zobaczył shiny Tesseract i nie mógł się powstrzymać przed zabraniem go. Co za sroka.

    OdpowiedzUsuń